Kiedy by em rabinem... moja proza w j zyku polskim

Ñàðà Ðóáèíøòåéí
Sarah Rubinstein               

Gdy by;em rabinem…   
               
                Rozdzia; I

Sprzeciwiam si; z;u by prosi; o cisz; w ;wietle dawno wyp;akanych ;ez…
Najwi;kszy wysi;ek duszy bez g;;bokiej wiary w Boga i mi;o;ci do ludzi nie ma sensu. To jak praca kamienia m;y;skiego w m;ynie pozbawionym ziaren.
Prawdziwie bogobojny jest tylko ten kto w najbardziej upad;ym cz;owieku potrafi dostrzec Boga…
B;g przyparty do niebios przestaje by; Bogiem, cz;owiek przyparty do muru przestaje by; sob;.
Ten kto chce odnale;; Boga za wszelk; cen; traci Go przez ma;o warto;ciowe i b;ahe zjawiska.  Pewno;; za wszelk; cen; bardzo szybko przeistacza si; w absurd.
Nawet drzewa potrafi; pali; si; ze wstydu za ziemi; przesi;kni;t; nieprawo;ci;.
Najszcz;;liwszy jest ten kto nie zawiera transakcji z w;asn; dusz; dla Boga i wymy;lonego raju a po prostu jest dobry dla samego dobra i ch;ci naprawy ;wiata.
W;r;d ludzi modl;cych si; nie swoimi s;owami do nie swojego Boga czuj; si; co najmniej nieswojo.
Ten kto okr;;n; drog; idzie do samego siebie zawsze natyka si; na swoich sobowt;r;w z kt;rymi nie chce mie; nic wsp;lnego.
Serce nie da si; zamieni; w drewno na opa; lecz sercem mo;na ogrza; tych kt;rzy ju; nawet w ogie; wierzy; przestali.
Tylko te dusze z;;czone autentycznym u;ciskiem b;lu mog; kocha; siebie mi;o;ci; trwa;; pod warunkiem ;e rozumiej; swoje cierpienie i nikogo nie obarczaj;  za nie win;./ sentencje autorstwa Sarah Rubinstein/
 
                     Pod kamiennym aba;urem nieba nad miastem bieleje synagoga. Ozdobny front zwie;czony szkatu;kow; kopu;;, par; srebrnych wie;yc, smuk;e bursztynowe okna myte raz na dziesi;; lat. Na tle jasnego nieba okna wygl;da;y niczym kilka par oczu dotkni;tych katarakt;. By;o bardzo trudno patrze; w ich m;tn; g;;bin; i nie czu; si; przyt;oczonym. Wydawa;o si; ;e mi;dzy tymi oknami mieszka kto; kto co chwila wybucha p;aczem b;d; ;mieje si; histerycznie i wczepia si; kurczowo w mury bo;nicy. Czasami widzia;o si; garbate cienie w wysokich niby kapuzach wdrapuj;ce si; na sam szczyt budowli by p;;niej skoczy; do przepa;ci dziko wymachuj;c d;ugimi r;kawami widmowej szaty. Ca;a flotylla mglistych statk;w przep;ywa;a mi;dzy oknami i zatrzymywa;a si; przy g;;wnym wej;ciu. Tajne i gorzkie ;ycie nie ukojonych serc trwa;o bez przerwy. Synagog; kilka razy pr;bowali podpali; r;;ni dziwni ludzie lecz im si; to nie uda;o. Ogromna budowla wype;niona cisz; nadal trwa;a. Bladymi chropowatymi ustami dotyka;a miejskiej przestrzeni i milcza;a niczym zakl;ta. Nad ni; rozbrzmiewa;y nieustanne ;a;osne odg;osy przelatuj;cych widmowych ;urawi. To oczywi;cie dusze dawno zmar;ych ;yd;w nie pogodzonych ze swym losem rozbitk;w i wiecznych nomad;w. Po nocach ;ni mi si; ten rozdzieraj;cy klangor kt;ry nie mog; zag;uszy; s;owami modlitwy. Tu nawet stare drzewa wymachuj; konarami-r;kami, pod modlitewn; szat; nieba. Nic tu nie jest ani zwyczajne ani napawaj;ce spokojem. Z niebem naci;gni;tym g;;boko na czo;o chodz; po synagogalnym podw;rku i rozmawiam z napotkanymi lud;mi o rzeczach i zjawiskach kt;re nie zawsze rozumiem. Przygwo;d;ony do w;asnych obsesji i l;k;w staram si; s;ucha; ka;dego uwa;nie i da; mu mo;liwo;; powiedzie; wi;cej ni; kiedykolwiek mu na to pozwolono.
     Pewien cz;owiek twierdzi ;e jest to miejsce po;wi;cone dawno zmar;emu Bogu. Jest ten ;yd bardzo nieszcz;;liwy i dlatego tak twierdzi. Gdy mu m;wi; ,;e B;g ;yje i wcale nie zamierza umiera; wzrusza tylko ramionami, zapina pod sam; szyj; staromodny p;aszcz i odchodzi. Nie zostaje na modlitwie. Dla niego modlitwa to fikcyjna wymiana telegram;w z nieistniej;cym adresatem. Szkoda wysi;ku. Ju; przyzwyczai; si; do koszmaru w;asnego ateizmu i potrafi skurczy; si; do rozmiar;w ma;ego owada kt;ry potrzebuje tylko ciep;a i bezpiecze;stwa na chwil; by przetrwa;. Za bardzo cierpia;. Nie potrzebuje studiowa; Tory i Talmudu, zmaga si; ju; tylko z brakiem niebios i brakiem prawdziwego ;ycia. Gdy cierpienie trwa za d;ugo cz;owiek ju; ani nie szuka ani te; nie ucieka przed Bogiem, po prostu jak p;;d przebywa w macicy nie;yj;cej ju; matki i czeka a; przyduszony martwymi wn;trzno;ciami wyda ostatnie tchnienie. Najwa;niejsze przenikn;; do otch;ani najwi;kszego b;lu i pozosta; twardym. Nie da; zna; po sobie ,;e cierpienie rozrywa od ;rodka i ka;dy krok tu na ziemi sprawia nieludzki b;l. Dusza wykrwawia si; na ;mier; by zazna; absolutnego niebytu na dnie adhezji wszystkiego co kiedy; mia;o cia;o i mia;o w sobie ;ycie. Czy ateizm mo;e podarowa; koj;cy niebyt o kt;rym tak bardzo marzy; ten cz;owiek? Pyta;em si; go czy chcia;by ju; nie by;, nie istnie; ,nie rozmy;la;. Zawsze m;wi; mi ;e sam ju; nie wie czego chce.Za trudne pytanie dla schorowanego staruszka, wyznaj;cego absolutny ateizm i zasady ;lepego losu. Ateizm to jak odmro;enie skrzyde; duszy. Lata; ju; nie mo;na ale ;y; trzeba i ;ycie to jest pod obstrza;em gorzkiego cynizmu. Dusza jest nie;miertelna i nie mo;e targn;; si; na swoje ;ycie. Niebyt nie istnieje i ;y; trzeba nawet je;li si; przypadkiem umrze. Ten mi;y starszy pan zawsze mi m;wi; ;e nieistniej;cy B;g nie zmusi go do ;adnego pozagrobowego ;ycia. On nie b;dzie si; modli; do Boga zmuszaj;cego do czegokolwiek. To nie szkodzi ;e ;ycie bez modlitwy to jazda konno przez stoj;ce w p;omieniach martwe miasto. Jest uczucie ruchu lecz nie ma poczucia bezpiecze;stwa i celowo;ci. Jemu wystarczy uczucie ruchu a o bezpiecze;stwo to on ju; nie dba… Kliniczny stan duszy wielu z tych ludzi kt;rych spotka;em napawa; mnie l;kiem. Lecz chcia;em ich zrozumie;, pom;c przetrwa;. Przynajmniej na pocz;tku swej drogi by;em bardzo odwa;ny. Wtedy jeszcze nie my;la;em o ucieczce przed nimi.
  Jestem nie tylko rabinem pracuj;cym dla miejscowej diaspory, prowadz; tak;e wyk;ady wspieraj;ce psychologicznie ludzi z pogranicza kultur .Bo to przecie; wcale nie ;atwo o kompatybilne wsp;;istnienie dw;ch narodowo;ci w jednym cz;owieku. Prawie zawsze dochodzi do konfliktu z przesz;o;ci; i z krewnymi. Czasami ludzie trwaj; w melancholijnym godzeniu si; na bylejako;; swojego ;ycia i nie odkrywaj; swoich korzeni. Lecz ;ycie bez korzeni nie jest mo;liwe dla tych co my;l; o przysz;o;ci. By dotrze; do swojego prawdziwego domu trzeba odrzuci; syndrom chorobliwego sieroctwa.
     Mam wy;sze wykszta;cenie rabinackie i ci;gle zdarza mi si; myli; imiona praojc;w. Zapominam ;e Adon Olam sk;ada si; z 12 wers;w a nie z 16 tak jak u Sefardyjczyk;w. Nie jestem doskona;y. Znam j;zyki i mam problem ze zrozumieniem nawet w;asnego ojczystego j;zyka gdy; m;wi; w nim coraz rzadziej. Pr;buj; opanowa; j;zyk w kt;rym m;wi; moi podopieczni ;ydzi i nie ;ydzi. Prowadz; nabo;e;stwa, wyk;ady, dbam o to by ludzie w domu modlitwy nie pili i nie rozrabiali, rozstrzygam spory mi;dzy cz;onkami gminy. A poza tym potwornie cierpi; bo ;wiat ten przerasta mnie. Wykonuj;c skrupulatnie swoje obowi;zki wci;; utwierdzam si; w przekonaniu ,;e kieruj; okr;tem p;yn;cym do przepa;ci. Nie jestem stra;nikiem gnozy ani te; cz;onkiem tajemniczego stowarzyszenia. Lecz ludziom si; wydaje ,;e posiadam wiedz; tajemn; kt;r; nie chc; si; z nimi podzieli;. Co wi;cej czasami oskar;aj; mnie o pr;;ne wywy;szanie si;. Ludzie z gminy to przypadkowa zbieranina r;;nych los;w i r;;nych postaw. S; tam bogaci i potwornie biedni, m;drzy i zupe;nie niewykszta;ceni. Gmina to nie szlachetny ksi;gozbi;r, to sk;ad r;;nych staroci i zjawisk odrzuconych. Ma;o kto potrafi odmawia; tu Musaf i Kol Nidrei ale prawie ka;dy ma ogromn; potrzeb; oceni; procentowo zawarto;; ;ydowsko;ci w innym cz;owieku, om;wi; jego wadliwe intencje i jego wygl;d.
     Jestem w domu Zgromadze; ,miejscu zebra; wszystkich zawiedzionych i szalonych, nie pogodzonych z losem, odzyskuj;cych duchow; przytomno;; bardzo rzadko i tylko wtedy gdy to jest absolutnie konieczne. Czasami ;piewaj;c zmirot w szabat niekt;rzy z nich na chwil; o;ywaj; ,inni przebywaj; w stanie prze;uwaj;co-nieobecnym. Pomagam u;wi;ci; ich czas wydzielaj;c dla nich nasz; osobist; gminn; przestrze; tylko na ;wi;ta. Pokazuj; im ;e wszystko co jest lekowed szabes czyli przeznaczone na szabas nie musi by; trudne. Lecz niekt;rzy z nich pragn; ju; tylko jedzenia i mo;liwo;ci paplania o niczym by si; poczu; lepiej. Przeszkadzam im swoimi opowie;ciami-midraszami, s;owami Tory ale nie rezygnuj;. Chc; bra; udzia; w tw;rczym ;yciu gminy a nie w pogrzebie duchowym rozci;gni;tym w czasie.
     Ci ludzie nie przeceniaj; swoich si;, oni po prostu nieustannie lamentuj; pod w;asn; ;cian; p;aczu zbudowan; z okruch;w b;lu, z g;az;w samotno;ci, z od;amk;w sieroctwa, ze zbroczonych zawi;ci; chwil kt;re przys;aniaj; sob; wieczno;;, z r;;nych kompleks;w i mylnych przekona; . Ka;dy z nich ma swoj; w;asn; ;cian; p;aczu kt;rej nie wolno dotkn;; ani nawet stan;; pod ni; bo za to grozi odsiadka w czyjej; mrocznej duszy bez prawa wyj;cia na ;wie;e powietrze. Wychudzone lamie o bladych okrutnych twarzach b;;dz; po Tym Domu Zgromadze; i tylko czekaj; a; jaka; dusza b;dzie gotowa do ca;kowitego pogr;;enia w ciemno;ciach. Co szabat do synagogi wpadaj; dziwni ludzie z zewn;trz przekonani ;e s; kr;lami Dawidami, Chrystusami, Dziewicami i nawet chasydami z dawno wymar;ych miasteczek. Pami;tam pewn; pani; w ;rednim wieku kt;ra przysz;a do synagogi w czerwonej koronkowej sukni i wie;cu ze sztucznych mak;w. Mia;a grube denkowe okulary i bardzo jaskraw; szmink;. Twierdzi;a ;e jest Szechin;. Wszystkich nazywa;a lud;mi o ma;ej wierze i prorokowa;a szybki koniec ;wiata. C;; ja mog;em zrobi; dla tej pani. Stara;em si; po prostu wtedy nie zak;;ci;  szabatu. Za;adowany po brzegi gorzkimi rozmy;laniami pr;bowa;em nie straci; r;wnowagi, nie zapa;; si; pod ziemi;. Wtedy dodatkowe cierpia;em te; na silne stany l;kowe kt;re utrudnia;y mi moj; prac; rabina.
     W tym samym budynku mie;ci si; Bejt Midrasz i Bejt Tefila i Bejt Lapsus czyli Dom Pomy;ek. Dom Pomy;ek to takie miejsce z kanap; i stolikiem gdzie spotykaj; si; m;odzi ludzie odkrywaj;cy w;asne ;ydowskie korzenie. Pij; tam piwo, ;miej; si; g;o;no, zawieraj; tak zwane nowe przyja;nie kt;re czasami ko;cz; si; prawdziw; wojn;. Czasami m;wi; o kabale, mistycyzmie, o Olam ha-Ba zupe;nie nie rozumiej;c rzeczywisto;ci. Lecz dla nich rzeczywisto;; to komponowanie niespokojnych romans;w i ucieczka przed rutyn;. Krewko;; i nierozs;dna duma czyni; z nich ;atwy ;up dla ciemno;ci. Ju; nieraz musia;em ingerowa; kiedy dowiadywa;em si;  o pozama;;e;skich ci;;ach, wewn;trznych spiskach i b;jkach. Lecz nie mog; zlikwidowa; m;odzie;owego Domu Pomy;ek. To jest jedyne miejsce przy synagodze gdzie m;odzie; jeszcze chce przyj;;. Uzale;nieni od ;atwych emocjonalnych zryw;w ju; coraz mniej potrafi; prze;ywa; co; powa;niejszego i g;;bszego. Jest tu jedna dziewczyna o przybranym imieniu Malka kt;ra ma r;;ne zaburzenia w odbiorze trudnej rzeczywisto;ci. Wpada w ekstazy ,zakochuje si; beznadziejnie w nieodpowiednich m;;czyznach i p;;niej przychodzi do mnie do biura by to wszystko mi opowiedzie; i uzyska; rad;. Twierdzi ;e jest pra-prawnuczk;  m;drca Hillela Babilo;czyka, wielkiego uczonego kt;ry ocali; Prawo Ustne wi;c nie grozi jej bezbo;no;;. Ona ju; we krwi ma Halachy i ch;; ;ycia zgodnie z zasadami Boga. S;ucham j; zawsze uwa;nie z ogromn; gorycz; w sercu. Nie ma nic straszniejszego ni; nieboszczyk udaj;cy ;ywego. W tej subtelnej materii nie mo;na zgani; cz;owieka, trzeba mu da; co; w zamian k;amstw kt;rymi od wielu lat karmi si; jego dusza. Ale ja ju; powstrzymywa;em tylko siebie od irytacji i krzyku, ko;czy;em nasze spotkania bardzo szybko udaj;c ;e musz; biec na pilne spotkanie z kim; wa;nym. Malka wstawa; wtedy powoli i ku;tykaj;c na praw; nog; opuszcza;a moje biuro. Od urodzenia by;a kulawa ale to nie przeszkadza;o jej w podbojach tak zwanych mi;osnych i ci;g;ym w;;czeniu si; po kraju.
    ;yj;c w ;wiecie b;;d;w i przej;zycze; bardzo trudno zachowa; w;asn; autentyczn; twarz bez g;stych warstw k;amstwa i wt;rnego b;lu. Ja te; k;ama;em, m;wi;em s;owa w kt;re nie wierzy;em, przytula;em ludzi do kt;rych czu;em tajne obrzydzenie, u;miecha;em si; pob;a;liwie do wied;m i libertyn;w gardz;cych nawet w;asnymi my;lami. Nadskakuj;c r;;nym patologicznym bytom my;la;em ju; tylko o samob;jstwie. Powtarza;em sobie wtedy s;owa Gamaliela I ;e mocny jest tylko ten kto pozostaje czystym na obczy;nie. Gdybym pope;ni; samob;jstwo to da; bym przyk;ad s;abo;ci i egoizmu innym patrz;cym mi na r;ce. Wtedy synagoga mia;a by jeszcze wi;ksz; szans; zamieni; si; w martwe muzeum b;d; w miejsce libacji i bezbo;nych zwi;zk;w. Samob;jstwo to nie wyj;cie z sytuacji to zej;cie do piekie;. By;em naprawd; bardzo samotny, miotaj;cy si; mi;dzy tragediami innych ludzi. ;omota;em w niebiosa w;asnym sercem, ci;gle negocjowa;em z Bogiem, targowa;em si; o ka;d; chwil; m;drego spokoju lecz B;g mnie tylko obserwowa; z daleka. Pas;c owce w;asnego strachu nie mog;em je spo;ywa;. Nie mo;na nigdy nasyci si; w;asnym strachem i poczu; pe;ni; dozna;. Strach sprawuje piecz; nad naszym rozumem by rozum nigdy w pe;ni nie rozwin;; skrzyd;a. I tylko najbardziej krystaliczni przed Bogiem strachu nie potrzebowali i nie byli zak;adnikami strachu. Przepe;nieni grzechem byli te; przepe;nieni l;kiem. Moja istota przepe;niona l;kiem ju; nie mog;a d;u;ej tak ;y;. Wstawa;em rano, prowadzi;em modlitwy, robi;em wyk;ady, spotyka;em si; z lud;mi kt;rzy tego ode mnie oczekiwali a w nocy spa;em niespokojnym przerywanym snem. Rozmy;la;em sobie o cadykach kt;rych sprawiedliwo;; jest podstaw; ;wiata i kt;rych cnota podtrzymuje istnienie rzeczywisto;ci. Przecie; oni dali rad; ,przedarli si; przez b;l, ciemno;; i samotno;;. Bal Szem Tow chorowa;, upada;, czasami by; bardzo samotny ale nigdy nie zw;tpi; w to ;e B;g da; mu moc szczeg;ln;. To on mia; szczeg;lne pe;nomocnictwo niebios do za;atwiania ziemskich spraw, godzi; ludzi z ich losem i dawa; im si;y do marze;. Wi;c mo;e i ja tak potrafi;… Tylko musz; przesta; my;le; o ciemno;ci i samob;jstwach. Takie my;li to zawsze pr;ba rozbijania obozowiska nad przepa;ci; w burz; z piorunami kiedy ka;da kropla mo;e sta; si; wodn; otch;ani;. Musz; zmia;d;y; w;;a kt;ry zamieszka; w moim sercu.
W czwartek mia;em wyk;ad o Gemilut Chesed o r;;nych aktach mi;osierdzia i cedakach. O dziwo na moim wyk;adzie siedzieli m;odzi ludzie kt;rzy jeszcze wczoraj pili piwo i nic ich poza seksem i piciem nie interesowa;o. Siedzieli i s;uchali mnie ,nie zadawali pocz;tkowo pyta;, nie szydzili, nie opowiadali p;ytkich dowcip;w . M;wi;em im o Pidjon szwujim czyli o wykupie je;c;w. Ka;dy z nas jest je;cem swoich s;abo;ci i grzech;w i czeka a; znajdzie si; sprawiedliwy kt;ry go wykupi z niewoli z;ych nawyk;w i rozpaczy. Pami;tam jak jeden ch;opak wsta; wtedy i powiedzia; ;e jest je;cem alkoholizmu ale nikt go jeszcze nie wykupi;. Powiedzia;em mu ,;e musi si; modli; ,bardzo starannie i szczerze nawet je;li w Boga nie wierzy. Opowiada;em im tak;e o wspieraniu ucz;cych si; nawet takich kt;rzy ju; s; w wieku dojrza;ym, o budowaniu szpitali, o wsparciu dla tych kt;rzy umieraj; w samotno;ci. Cz;owiek musi mno;y; dobre uczynki by ciemno;; by;a coraz s;absza i mia;a mniejszy wp;yw na nasze dusze. Wspomnia;em tak;e ;e dobrze jest da; nawet drobn; cedak; przed szachrit, porann; modlitw; by ca;y dzie; by; o;wietlony tym aktem bezinteresownej dobroci. Gdy pewna dziewczyna o imieniu Rosa pyta mnie co mo;na da; je;li si; nie ma pieni;dzy to m;wi; jej ;e mo;e po prostu ;yczliwie u;miechn;; si; do drugiego cz;owieka. To te; akt mi;osierdzi i wsparcia dla innego. M;wi;em im tak;e o starych nagrobkach na zaniedbanych ;ydowskich cmentarzach z emblematem d;oni z ja;mu;niczym groszem. Tak du;o si; ju; wydarzy;o, przetoczy;y si; wojny przez ziemi; a kamienie pami;taj; o mi;osierdziu zmar;ych. Mozol;c si; w b;lu i ;zach nad swoimi s;abo;ciami cz;owiek staje si; silny. Nie trzeba czeka; na specjaln; okazj;, ka;dy dzie; to wyj;tkowa okazja do walki z w;asnym egoizmem. Pami;tam te; ;e tego dnia niekt;rzy z m;odych moich podopiecznych przestali pi; i umyli pod;og; w gminnej sto;;wce. Nikt oczywi;cie nie prosi; ich o zmywanie pod;ogi.
   Od kilku dni zn;w strach przepe;nia moje serce. Mroczne zakamarki m;zgu p;czniej; i zalewaj; swoj; lepk; ciemno;ci; ka;dy zak;tek cia;a. Baal kore ,przysadzisty i krepy pan Henio czytaj;cy w synagodze parsze dzia;a mi na nerwy. Ka;de jego s;owo wrzyna si; w serce i powoduje b;l. Widz; w nim dzi; najgorsze cechy wywy;szania si; i k;amliw; pobo;no;;. Jego g;os niczym mokry nahaj zostawia krwawe ;lady na mojej psychice. Chyba zn;w pogr;;am si; w depresji. Widocznie gdy sam jestem czarny od ;rodka wszyscy wydaj; mi si; osmoleni. Z trudem odpowiadam na pytania zebranych. Nabrzmia;a od ;ez i naburmuszona dusza nie chce by; wsp;;czuj;ca dla innych. Jestem jak d;wi;k p;kni;tego szofaru zagubiony w pospolitej burlesce. Ocieram si; o inne nuty i trac; wewn;trzny czarodziejski s;uch. Trac;c s;uch duchowy trac; te; ch;; do ;ycia. Dlaczego chazan pan Henio ma tak; bezduszn; i nalan; twarz. Jeszcze kilka dni temu wydawa; mi si; taki jowialny. Na;adowany truj;cym strachem wszystko widz; na opak. W powa;nych i pow;ci;gliwych widz; ;a;osnych badchan;w, w dobrych i milcz;cych widz; napadaj;cych oszust;w. Tak dzia;a ten mechanizm nakrywaj;cego strachu. Zanurzaj;c si; w milionach w;tpliwo;ci chc; ju; tylko ciszy w kt;rej nie b;dzie ;adnego krzywdz;cego d;wi;ku. Pokonuj;c sw;j wstr;t do miejsca w kt;rym przysz;o mi pracowa; odkrywa;em na nowo swoje l;ki. Najbardziej ba;em si; braku mi;o;ci, k;amstwa i formalizmu. Ba;em si; ludzi-golem;w kt;rzy nie potrzebuj; ;ywego Boga gdy; im wystarczy tylko taki martwy formalny b;g bez przeb;ysk;w, ubrany w znane formu;ki i nie wymagaj;cy wysi;ku duchowego. Taki b;g-przedmiot przekazywany z r;k do r;k i ograniczony przestrzeni; i czasem. Czy;by wsp;;czesna synagoga to Jawejn mecula, bagno g;;bokie bez ;wiat;a i czystej wody… Nie chcia;em w to wierzy;. Negli;owanie bezwstydnych zakamark;w rzeczywisto;ci jednak nie przynosi ani ulgi ani satysfakcji.
    Wczoraj w synagodze widzia;em pewn; kobiet; kt;ra przedstawi;a si; jako Ada Raja przez kt;r; B;g najwidoczniej p;aka; najbardziej. Straci;a pi;tk; dzieci i m;;a w samochodowym wypadku. By;a rodzina, by; okre;lony schemat wed;ug kt;rego ona ;y;a i nagle wszystko zosta;o zburzone. Nie zosta; nawet kamie; na kamieniu. M;wi;a ;e m;; bardzo kocha; konie. Pracowa; jako masztalerz w du;ej stajni poza miastem. Pewnej niedzieli zabra; tam dzieci by pokaza; im konie i wracaj;c do domu wszyscy zgin;li wpadaj;c pod ko;a ci;;ar;wki. Gdy to m;wi;a rozmazywa;a masarce na swoich oczach , przez to jej ;zy wydawa;y si; czarne i bardziej m;tne. Jak mog;em j; pocieszy;. Jej b;l to by;a swoista matryca na kt;rej ci;;ko by;o co; nadpisa; ,co; zmieni;. To ona zamkn;;a czarn; pot;;na zasuw; na niebie do kt;rego pr;bowa;a wej;; tylko jako szcz;;liwa i spe;niona istota, tylko jako zadowolona matka i spokojna ;ona. Gdy prze;y;a ;yciow; tragedi; spali;a stare niebo a nowe nie potrafi;a stworzy;. Przez ca;y czas ;a;oby szy;a i pru;a tachrichim, gorzkie ca;uny z w;asnych ;ez by zadawa; sobie b;l bez przerwy. To zadawanie b;lu by;o bardzo wa;ne bo gdy przestawa;o bole; czu;a si; winna. M;wi;a mi ;e ju; zbli;y;a si; do kraw;dzi rozpaczy a nadal nie wie czy wystarczaj;co p;aka;a i cierpia;a.
Przysz;a do synagogi bo kto; jej powiedzia; ,;e odnajdzie tam w;asne schorowane ego i by; mo;e nauczy si; zn;w ;y; w kolorowym k;amstwie. Przyzna;a mi si; ;e wyobra;a;a sobie zupe;nie inaczej ludzi z synagogi i nawet sam; synagog;. Czemu; my;la;a ;e zobaczy m;;czyzn podobnych do arcykap;an;w z barwnymi efodami i czarnow;ose kobiety w ozdobnych bristach z sztywnego brokatu. Lecz zamiast tego zobaczy;a staruszk;w z ;zawi;cymi oczyma, m;;czyzn w kaszkietach snuj;cych si; bez;adnie po synagodze ,jakie; biegaj;ce dzieci i kobiety kt;re nawet nie przypomina;y z wygl;du ;yd;wek. Zagubiona przemierzy;a babiniec i pr;bowa;a wertowa; modlitewnik. Po czym stan;;a skulona pod wschodni; ;cian; synagogi i mi;toli;a podarty szal. Jej twarz pe;na b;lu i z;o;ci by;a zwr;cona w stron; Jerozolimy. Najbardziej zazdro;ci;a pergaminom Tory ukrytym w Aron Ha-Kodesz kt;ra by;a wbudowana w ;cian; i ukryta pod zakurzonym Parochet przez kt;re nie przenika;o ;wiat;o. Chcia;a te; mie; swoje sta;e nienaruszalne miejsce w tym ;wiecie by nikt nie m;g; jej przep;dza;, przesuwa; czy podwa;a; jej prawo do istnienia. Nie ma nic gorszego ni; ta;czenie nad przepa;ci; w zbyt ciasnych i sztywnych butach ze ;wiadomo;ci; , ;e za chwil; kto; wyceluje w twoj; g;ow; i wystrzeli. Zapami;ta;em twarz tej kobiety na ca;e ;ycie. Ta twarz podobna do du;ej p;kni;tej wazy sta;a po;rodku tu;owia i niczym przera;liwy larum wzywa;a do p;aczu i oskar;e;. Ta kobieta ;ywi;a do mnie nienawi;; i odraz; bo nie mog;em jej pom;c i zrozumie; j; bardziej ni; ona sama siebie. Skierowa;em j; do koszernej sto;;wki ;ycz;c smacznego i daj;c jej odrobin; koszernego ciasta by nie czu;a si; zupe;nie opuszczona. Chcia;em da; jej modlitewnik lecz poczu;em ,;e ona potrzebuje zag;uszacza a nie powa;nej lektury.  Zreszt; ca;e ;ycie to nieustanne unikanie prowokacji i silenie si; na fa;szywe nieraz wsp;;czucie. Nie zna;em tej kobiety dobrze, nie zna;em te; siebie. Okazuj;c jej wsp;;czucie pr;bowa;em litowa; si; te; nad sob;. Wiedzia;em ;e d;ingiel w radiu czasami zdzia;a wi;cej ni; d;uga i m;dra audycja. Nic ju; nie m;wi;em do tej kobiety tylko zaprowadzi;em j; na obiad .Dzi; w sto;;wce gminnej by;y rozgotowane ziemniaki i wspania;y kotlet jajeczny po kt;rym ka;dy mia; ochot; zosta; ;ydem na zawsze. Liczy;em na to ,;e jedzenie zag;uszy wo;anie duszy. Liczy;em na to ,;e martwy nied;wied; w przemarz;ej gawrze stanie si; zwinn; kun; przemykaj;c; mi;dzy ga;;ziami. Okres niemocy te; ma swoje granice.
Przez ca;y tydzie; nie mog;em si; na niczym skupi;, nie by;em zadowolony ze swojej pracy. Prowadzi;em nabo;e;stwa, wyk;ady, je;dzi;em na spotkania z wa;nymi lud;mi. Lecz co; we mnie p;k;o, ka;da dysputa na tematy religijne wyprowadza;a mnie z r;wnowagi. W trakcie mojego wyk;adu o Ksi;dze Jozuego nagle rozp;aka;em si;. Ale wydaje mi si; ;e nikt tego nie zauwa;y;. Ludzie byli znu;eni i co jaki; czas zerkali na zegarki. Widocznie nie uda;o mi si; porwa; ich serca i nak;oni; umys;y do rozwa;a;. Podb;j Kanaanu, brutalno;; Jozuego, podzia; mi;dzy Dwana;cie Plemion Izraelskich wydawa;y mi si; pocz;tkiem strasznego toksycznego okresu w dziejach ;yd;w. Czemu; widzia;em wtedy zm;czonych tu;aczk; starych Izraelit;w b;agaj;cych o pomoc m;odych ;ydowskich efeb;w kt;rzy nie poznali smaku niewoli. Przepa;; rosn;ca mi;dzy starymi s;abymi a krzepk; m;odzie;; urodzon; ju; na pustyni by;a coraz wi;ksza. Syty g;odnego nie chcia; i nie m;g; zrozumie;. Po;egnalna mowa Jozuego te; przepe;nia;a mnie rozpacz;. Czu;em, ;e w tamtym czasie nikt nie m;g; my;le; o Bogu z wdzi;czno;ci; gdy; ka;dy mia; w sercu krwawy bunt samotnika. Widocznie dlatego nie mog;em porwa; s;uchaczy gdy; oni nie byli przygotowani na tak; toksyczn; opowie;;. Dla nich by;em ekscentrykiem kt;ry z chorym upodobaniem tapla si; w nieszcz;;ciach i smutkach.
   Wczoraj nad Aron Ha-Kodesz zgas;o Ner Tamid Wieczne  ;wiat;o i synagoga pogr;;y;a si; w jadowitym zielonym mroku. Zgarbiona posta; proroka Ozeasza rozci;gni;ta na ca;a  wschodni; ;cian; pr;bowa;a nakry; mnie swoimi chropowatymi rozerwanymi skrzyd;ami. Przepe;niony charote czyli moj; ;ydowsk; skruch; ;a;owa;em ,;e nie mog;em a mo;e nie chcia;em pom;c tak wielu ludziom. Tak cz;sto by;em samolubny i skupiony tylko na sobie. Adorowa;em w;asne cierpienie, przep;dza;em innych by moje cierpienie mia;o gdzie usi;;;. Zostawia;em brudny ;lad swojego egoizmu na ka;dej modlitwie kierowanej do Boga o sprawy moich podopiecznych. I nawet w Szabat Szuwa z pogard; my;la;em o innych. By; mo;e dlatego synagoga pogr;;y;a si; w odm;tach dusznego mroku. O;lizg;e cienie knu;y przeciwko mnie spisek i wytyka;y mnie rozp;ywaj;cymi si; skrzyd;ami. Nie mog;em si; modli;, nie mog;em sta; ani le;e;. Niczym ;a;osny formierz odlewa;em z my;li formy w kt;rych pr;bowa;em umie;ci; bezkszta;tny i okrutny ;wiat. Chcia;em nazwa; z;o i rozerwa; z nim zawarty przed wiekami alians. Gdyby ca;a gmina odwr;ci;a by si; do mnie plecami zni;s; bym to. Tylko nie chcia;em ju; by; rabinem bez daru rozumienia innych. Mog;em zosta; ;redniowiecznym Baal te szuwa i wyrzec si; wszelkich przyjemno;ci byle zd;awi; w sobie toksyczny i rosn;cy egozim. Bo przecie; prawdziwa pokuta zaczyna si; tam gdzie cz;owiek zapomina o tym ;e jest mu nie wygodnie w ;wiecie pe;nym wyrzecze;.
    Ludzie dzwonili do mnie oczekuj;c ode mnie nieustannej pomocy i odpowiedzi na nurtuj;ce pytania. Udawa;em ;e znam odpowiedzi, udawa;em ,;e ze mn; jest wszystko dobrze. Chcia;em im wm;wi;, ;e B;g ro;nie na naszych oczach i ;wiat staje si; coraz bardziej sprawiedliwy. W dusznym foyer pr;bowa;em przekona; widz;w ;e warto ogl;da; przedstawienie dalej, ;e wszystko si; u;o;y i ka;dy zostanie kr;lem pod w;asn; ;cian; p;aczu. Wciela;em si; w rol; w;drownego maggida kt;ry odwiedza cz;onk;w gminy i ka;demu pr;buje wyt;umaczy; Prawo. Chcia;em dotrze; do prototypu prawdziwego ;yda kt;ry nie gardzi ani Miszn; ani Szechina, kt;ry got;w jest przyj;; swoje wybranie nawet wtedy kiedy braknie ;ledzi na szabatowym stole a wina z trudem wystarcza nawet na kidusz. Widz;c wymuszone u;miechy na mizernych twarzach upad;ych anio;;w rozumia;em, ;e nawet oni cierpi; z powodu swojego upadku. Nie potrzebowali moich kaza;, z trudem rozumieli w og;le po co ;yj; i dlaczego tak bardzo kr;tkie i pe;ne rozczarowa; jest to ;ycie. Pr;bowa;em ;ci;ga; ich do synagogi na ;wi;ta. Ta stara przemarzni;ta synagoga z wielkimi brudnymi oknami by;a te; ich domem a mo;e po prostu dworcem na kt;rym mogli oczekiwa; wci;;  na wydumanego mesjasza. Pod fularem udawanej nabo;no;ci oni czynili tak wiele z;a ;e sami si; sobie dziwili i tyko od czasu do czasu przychodzili do mnie by potulnie z;o;y; bro; i prosi; o cisz;. By;em wi;c rabinem upad;ych anio;;w, nieszcz;;liwych kobiet, roztrz;sionych zawiedzionych facet;w i bezkszta;tnych cieni kt;rych by;o najwi;cej w tej synagodze. Chocia; by; mo;e to oni byli moimi rabinami a ja by;em tylko spragnionym prawdy uczniem. Oni w odr;;nieniu ode mnie mieli naprawd; bujne ;yjcie. Kobiety zachodzi;y tu  w ci;;e z nieznanymi sprawcami, dzieci odrzucali rodzic;w, rodzice wypierali si; dzieci, starzy ludzie kradli jedzenie ze sto;;wki i zwalali win; na miejscowe kucharki. Biedny ;ydowski plankton unosi; si; na ciemnych wodach powojennej rzeczywisto;ci. Tu ka;dy by; ma;y i zagubiony.
   Wczoraj na bim; pr;bowa; si; wspi;; jaki; bardzo stary cz;owiek bez nogi. Mia; na g;owie czerwon; kip; z napisem „szalom” i okulary lenonki z p;kni;tymi szk;ami. Ledwo si; trzyma; na nogach, jego twarz napi;ta i spocona by;a przepe;niona b;lem i niedowierzaniem. Pomog;em mu wej;; na bim; ale on tylko zaskrzecza; co; w odpowiedzi. Nie chcia; czyta; ,o nic nie pyta;, sta; tylko oparty o bim; jak dziecko kt;re rozgl;da si; niespokojnie szukaj;c swego ojca. Gdy jemu z oczu pop;yn;;y ;zy pr;bowa;em przytuli; go lecz starzec w czerwonej kipie z napisem ”szalom” odepchn;; mnie i zacz;; co; krzycze;. Lecz nic nie rozumia;em. M;wi; w nieznanym dla mnie j;zyku. P;;niej si; dowiedzia;em ;e ten cz;owiek to by;y rabin ze Stan;w kt;ry po strasznym wypadku straci; nie tylko nog; ale i ca;y sw;j baga; wcze;niejszych wadliwych przekona; i kompleks;w. Teraz ju; tylko od czasu do czasu w;azi; na bim; by rozgl;da; si; bezradnie i p;aka;. Jego chorobliwe ego zosta;o aresztowane i zamkni;te w os;abionym potarganym ciele do czasu sp;acenia wszystkich duchowych d;ug;w tu na tym dziwnym padole. Lodowata garota zaciska;a si; na jego duszy lecz on nie chcia; tak naprawd; lito;ci i nieop;aconego wyzwolenia. Chcia; tylko prze;y; jeszcze raz ca;e swoje ;ycie z poziomu starej rozpadaj;cej si; bimy by zrozumie; jak wa;ne jest by; dobrym dla ka;dej ;ywej istoty niezale;nie od jej pochodzenia i przekona;. On z;o;ci; si; na mnie bo pr;bowa;em mu wsp;;czu; a nie podziwia; za odwag;. Nie nale;a; do miszmarot, do ;adnej szczeg;lnej grupy lecz chcia; s;u;y; swojemu Bogu tak jak potrafi;. Z poziomu bimy m;g; lepiej zrozumie; swoje nieszcz;;cie i przeku; je na sw;j duchowy sukces.
Kiedy; wierzy;em w to ,;e B;g potrzebuje od nas s;abych ludzi nieustannych dowod;w lojalno;ci, nieustannego uni;enia i niewolniczego uznania. Teraz wiem, ;e B;g nie potrzebuje od nas nic, stworzy; nas po to by; my nauczyli si; milcze; w chwilach strasznego b;lu, by; my stali si; tacy jak On kt;ry czyni dobro dla samego dobra i daje mi;o;; dla samej mi;o;ci. B;g nie potrzebuje fuszer;w-przebiera;c;w, fundacji na rzecz upad;ych anio;;w ,s;awy i pieni;dzy. B;g potrzebuje ciszy m;drych i scalonych wewn;trznie. Lecz zamiast s;owa „potrzebuje” u;yj; tu s;owo „daje.” B;g daje cisz; i ukojenie tylko m;drym. G;upim daje s;aw; i pieni;dze by jeszcze bardziej pogr;;yli si; w swojej g;upocie. By; mo;e kiedy; ze skruszon; min; przyjd; do Boga okrutni bogacze i poprosz; o nic nieposiadanie i cisz;. Jak galernicy na z;otej galerze swojego maj;tku b;d; chcieli ju; tylko ciszy i przebaczenia. Zbyt trudno jest wios;owa; po oceanie pe;nym z;ota, z;a i krwi przelanej dla prymitywnego zysku. Ka;dy pa;ac to tylko mary na kt;rych le;y umar;y za ;ycia. Lecz nawet do umar;ego za ;ycia nie mo;na siedzie; odwr;conym plecami. To zniewaga. Trzeba wsp;;czu; ludziom ograniczonym i bezmiernie wierz;cym w swoje ziemskie dobra.
Oczywi;cie praca rabina czasami przypomina;a teatr absurdu, do biura przychodzili ludzie z chorymi, niedorzecznymi pomys;ami, z dziwnymi wymaganiami i trzeba by;o zachowa; zimn; krew. Przecie; ka;dy szalony jest jak umieraj;cy. Trzeba wykupi; jego dusz; ,zastosowa; dawne pidjon nefesz a nawet zmieni; mu imi; by zmyli; z;ych anio;;w. Trzeba by; cierpliwym do b;lu i zawsze okazywa; szacunek. Uczy;em si; tego przez ca;y czas. Przebywa;em w gorzkiej symbiozie z ka;dym przychodz;cym niezale;nie od moim ch;ci. Zawsze by;em nie tylko s;uchaczem ale i niewidzialnym naocznym ;wiadkiem ka;dego wydarzenia o kt;rym mi m;wiono. B;g pozwoli; mi widzie; rzeczy kt;re by;y tak daleko ode mnie.
 W ;rod; do gminy zg;osi si; cz;owiek kt;ry chcia; zasadzi; winnic; pod synagog; i produkowa; dla nas wino .M;wi; ze posiada w;asny szkuner kt;rym p;ywa po morzu i przewozi nim grona unikalnych winoro;li. Twierdzi; ;e mia; te; dwa parowce kt;re musia; sprzeda; bo zad;u;y; si; strasznie i ;cigali go wierzyciele. Historia zupe;nie nie trzyma;a si; kupy lecz ja jako rabin mia;em obowi;zek wys;ucha; jej. Wygl;da; na szale;ca ;wietnie wychowanego, z czaruj;cymi manierami kt;ry z u;miechem na ustach potrafi; by uderzy; drugiego cz;owieka b;d; wyskoczy; przez okno. M;wi; ,;e jest ;ydem i to przez niego demony przegrywaj; wojn; z Bogiem bo on jest od zasadzania winnic i podawania r;ki mesjaszom. Nawet teraz towarzyszy mu ;wita jasnych anio;;w i dzieci praojc;w. Kilka razy dotkn;; gwa;towanie moich plec;w ,jego rozbiegane oczy wyra;a;y zdziwienie i desperacj; jednocze;nie.  Przyszed; by z;o;y; sp;;nione ;yczenia noworoczne i podpisa; z gmin; umow; w kwestii gruntu na kt;rym winnice te mia;y by; zasadzone. W r;ku pod szalikiem trzyma; ci;;ki palcat widocznie zamierzaj;c pobi; ka;dego kto poda w w;tpliwo;; jego dobre zamiary. Pr;bowa;em go uspokoi; i odes;a; do kogo; bardziej kompetentnego ale cz;owiek twierdzi; ,;e chce za;atwi; to tylko ze mn;. Wreszcie nie wytrzyma;em. Da;em mu swoj; wizyt;wk; i uzgodni;em ,;e zadzwoni do mnie jutro. Sta; przede mn; jeszcze przez kwadrans wytrzeszczaj;c podmalowane oczy i drapi;c si; po czerwonych zmierzwionych w;osach. Z pewno;ci; pasowa; by do synagogalnego panoptikum w tych kraciastych spodniach i damskich cz;;enkach .Pami;tam, ;e na sobie mia; te; sk;rzany p;aszcz z olbrzymi; dziur; na plecach. Wytatuowany rysunek jadowitego tajpana na szyi drga; nieustannie ostrzegaj;c przed nieznanym.  W przera;aj;cej minutowej pantomimie cz;owiek ten gestykulowa; bez s;;w wytrzeszczaj;c coraz bardziej oczy i poci;gaj;c nosem. Na koniec szepn;; do mnie ;e ;cigaj; go paparazzi  bo jest wys;annikiem niebios i ma si; objawi; ludzko;ci, by; mo;e jeszcze w ten szabat. Nie by;em przera;ony, takich ludzi spotyka;em dosy; cz;sto. Po prostu czu;em si; bezradny i jako rabin i jako cz;owiek. Traci;em coraz bardziej sw;j autorytet w oczach innych a moja bogobojno;; stawa; si;  sztuczna. Czu;em si; jak parias przebrany za mistrza. Ze wstr;tem obserwowa;em rozk;ad w;asnej duszy, kt;ra coraz bardziej przypomina;a zgni;y owoc oblepiony muchami. Odwraca;em si; plecami do niebios by by; blisko ziemskich przepa;ci. Spogl;da;em w Tor; niczym w partytur; napisan; zbyt trudnymi znakami dla maj;cych doskonalszy s;uch. Coraz mniej rozumia;em i coraz bardziej pogardza;em swoj; prac;, absurdaln; i momentami bardzo niewdzi;czn; . By;em paserem duchowym przechowuj;cym kradzion; m;dro;; z kt;rej nikt nie m;g; skorzysta;. Gdy; by;a to czasami m;dro;; dla samej m;dro;ci nie maj;ca nic wsp;lnego z tragediami ma;ych zagubionych ludzi. Pan od winnic potrzebowa; widocznie najbardziej dobrych lek;w i skutecznego leczenia. Potrzebowa; tak;e bezwarunkowej mi;o;ci jak ka;dy popapraniec a ja nie mia;em dost;pu do takiego produktu. Wsp;;czu;em zgrzytaj;c z;bami, kocha;em  powierzchownie. I d;ugo jeszcze ;ni;y mi si; winnice pod oknami synagogi w kt;rych wychudzeni i pijani anio;owie zmawiaj; Aszamnu, star; modlitw; o charakterze spowiedzi.
     Ko;cz;c studia rabinackie my;la;em ,;e dam sobie rad;, to takie intryguj;ce pomaga; innym. To nie roboty przymusowe na ugorze, to przecie; taka tw;rczo;; duchowa. Okaza;o si; ,;e wybra;em los ;ydowskiego Tantala kt;ry nigdy nie mo;e zaspokoi; g;odu i pragnienia pomimo ;e przebywa w pobli;u drzewa ;ycia. Musia;em ogl;da; wi;cej nieszcz;;; ni; by;em w stanie je zrozumie; i ud;wign;;. Okaza;o si; ,;e jest to praca w zak;adzie typu panoptikum z ;ywymi skamienielinami i p;;martwymi wariatami. Biuro rabina to nie modne atelier z ;adnymi obrazkami. To suterena nad przepa;ci;. Gdy odbywa;em sta; przy rabinie Pashalu my;la;em, ;e przede mn; pi;kna tw;rcza droga, ;e owszem b;d; upadki ale uwielbiany przez ludzi podnios; si; i b;d; coraz m;drzejszy. B;d; udziela; ;lub;w, prowadzi; nabo;e;stwa, b;d; podr;;owa;, napisz; kilka m;drych ksi;;ek. Lecz jestem coraz bardziej nieszcz;;liwy, ze spuszczon; g;ow; i p;on;cymi skrzyd;ami stoj; po kolana w bagnie. P;on;ce skrzyd;a nie da si; niczym ugasi;. One  tylko przeszkadzaj; i parz;. Pr;bowa;em by; oboj;tny ale s;abo mi to wychodzi. Nie mog; nie wsp;;czu; i nie pochyla; si; na losami moich podopiecznych. Musz; zbiera; rozbite naczynia-sefiry i skleja; je w jedn; ca;o;;. To moje osobiste tik kun…
Bo kiedy; tam przy Stwarzaniu ;wiata nast;pi;a katastrofa kosmiczna z szwirat ha-kelim,z rozbiciem wszystkiego na ostre od;amki rani;ce i nie pasuj;ce do reszty. Pod popio;em cuchn;cych skorup tak trudno jest zachowa; pierwotn; ;wi;to;;. Czy;by wszyscy jeste;my zak;adnikami Boga kt;ry zosta; u;piony przez zbyt ambitnych anio;;w… Teraz zadaniem ka;dego jest rozdmuchiwa; boskie ;wiat;o w martwych kamieniach. Najgorszy jest bunt pod obstrza;em ciemno;ci .Trudno utrzyma; r;wnowag; bez oskar;e; u;pionego Boga.  Widocznie nigdy nie nale;a;em do warstwy kap;an;w lecz do ruchu oporu i by;em oszukany przez w;asne zbyt nachalne ego. Musz; ponownie stworzy; siebie z przemienionym ego… Musz; zawrze; ponowne uczciwe konsensus z w;asnym egoizmem.
Na Szacharit, modlitw; porann; przychodzi za ma;o m;;czyzn.  Nie ma prawie nigdy minianu. Przychodzi pan Henio Wilski, Dawid Molek, Osiek-stolarz i jeszcze jeden starszy pan kt;rego imienia nie pami;tam. Z kobiet tylko pojawia si; uboga i szalona pani Klara Rowny i siedzi mi;tol;c w r;kach r;;ne drobne przedmioty kt;re sukcesywnie wyci;ga z ;uszcz;cej si; torebki.  Z pewno;ci; gdyby patriarcha Abraham zobaczy; nasz cudowny modlitewny sk;ad by; by przera;ony. Najpierw musz; szczeg;;owo wypyta; pana O;ka-stolarza o zdrowie bo inaczej obra;a si; i nie chce si; modli;. P;;niej rozmawiam z Dawidem Molkiem o jego schorowanej ;onie i pocieszam go na ile potrafi;. Z pozosta;ymi zamieniam kilka grzeczno;ciowych formu;ek i przyst;puj; do modlitwy. Przedzieram si; z b;lem przez Pesukej de-zimra, Psalmy ,Szma Israel, Szmone Esre i Tachanum. Gdy ;piewam Alejnu Leszabeach pan Henio Wilski budzi si; i chwyta modlitewnik, zrywa si; na r;wne nogi. Twierdzi ;e to jego ulubiony moment modlitwy, wtedy naprawd; czuje ;e przywita; si; z Bogiem. Nikogo nie pr;buj; kontrolowa;, dawa; wskaz;wki. Nie chc; ich peszy;, edukuj; ka;dego wed;ug jego mo;liwo;ci. Ta;es i filakterie zak;ada ten kto mo;e i chce. Staram si; by; tylko pomocny i delikatny. Pan Osiek ta;esu i filakteri;w nie zak;ada i na razie nie chce si; da; nam;wi;. Twierdzi, ;e nie potrzebuje dodatkowych utrudnie; w kontaktach z Bogiem. Z desperacj; kiwa si; w takt uderze; swojego serca i oddycha ci;;ko. Jego transfer z niebia;skim biurem odbywa si; zawsze w taki sam spos;b. Na koniec Pan Osiek ;yczy zebranym smacznego ;niadania i znika z synagogi. A ja zostaj; by u;miecha; si; i krzywi; na przemian. Zbyt gorzka i zbyt groteskowa jest ta rzeczywisto;;.
W czasie Tachanum modlitwy b;agalnej zdarza;o mi si; p;aka;. Ba;em si; ;e zwariuj; jako rabin tak patologicznej gminy. Pada;em na twarz przed Bogiem kt;rego nie widzia;em i nie rozumia;em. Zapomina;em prawo, rozstrzeliwa;em w;asn; dusz; w;tpliwo;ciami. Udawa;em sofrim lecz coraz mniej wierzy;em w to czego si; nauczy;em za m;odu. B;g ociera;a ;zy na w;asnych policzkach cudzymi zakrwawionymi r;kami i coraz mniej przypomina; Boga. Czy; by ten m;j B;g wiedzia; o rych;ym ko;cu ca;ej tej szopki i nie chcia;o mu si; interweniowa;. Imperatywny wszechw;adny i samotny by; mi czasami tak bardzo obcy ;e modl;c si; zupe;nie zapomina;em kogo i o co tak naprawd; prosz;.
    W tym w;a;nie czasie w synagodze nast;pi;a gorzka schizma na wariat;w gorszych i na wariat;w lepszych, bardziej bezpiecznych i mniej bezpiecznych. Nieszcz;;liwcy nie przestawali obgadywa; siebie nawzajem i robi; sobie wyrzut;w o ka;dy drobiazg. Czasami w synagodze dochodzi;o do ohydnych awantur o to kto jest ;ydem a kto nie jest. Ka;dy taki incydent oddala; ludzi jeszcze bardziej od siebie i czyni; wsp;lne modlitwy przykrym obowi;zkiem. Wszyscy oni obarczali mnie odpowiedzialno;ci; za w;asny los, zadawali ca;e mn;stwo neurotycznych pyta;, skar;yli na siebie nawzajem i pr;bowali przetrwa; jeszcze bardziej burz;c kruche ;ycie gminy. Pewna kobieta gra;a z drug; kobiet; w pokera podczas modlitwy w  synagodze. A inna sztucznie rozmodlona podesz;a do nich i wyla;a im na g;owy wod; z butelki. Wybuch;a dzika awantura kt;ra zako;czy;a si; ;zami i tarzaniem si; po pod;odze. Amida zosta;a przerwana lecz niekt;rzy nadal stali ze z;;czonymi stopami i pustymi twarzami zwr;conymi w kierunku Jerozolimy. By zosta; rabinem takich ludzi musia;bym sko;czy; dodatkowo studia psychiatryczne i zatrudni; p;atnerza kt;ry wyprodukuje zbroj; dla wyj;tkowo wra;liwych dusz by mog;y przetrwa; nabo;e;stwo w synagodze. Ka;dy jest tylko pozornie wolny i by; mo;e dlatego ludzie buntuj; si;. Trudno by; niewolnikiem udaj;cym spe;nionego pana. Ci kt;rzy nie udawali byli zepchni;ci na same dno. Nawet do wsp;;czucia nie mieli prawa. Pr;buj;c im wsp;;czu; zawsze nara;a;em si; na szydercze komentarze.
    By zosta; charyzmatyczno-bezwzgl;dnym  draniem w jarmu;ce musia;bym sprzeda; dusz; ciemno;ci. Lecz ja chcia;em by odleg;o;; dziel;ca mnie od Prawdziwej m;dro;ci by;a mniejsza. Nie mog;em  i nie chcia;em sta; si; sprzymierze;cem ciemnych si; .By;em czasami zbyt pasywny na dnie przepa;ci ale nie przestawa;em wierzy; w to ;e Haszem ocali nas przed ponown; straszn; zag;ad; duchow;. Jako os;abiony neurotyczny uczestnik strasznego performance mog;em jedynie buntowa; si; przeciwko w;asnej roli nie mog;c jednak zmieni; tre;ci  ca;ego widowiska. Przera;aj;cy B;g kiwa; si; w prz;d i w ty; zupe;nie nie widz;c ludzi pod swoimi nogami. Mieli;my woln; wol; i prawo pozbawione sensu dla tych kt;rzy za du;o my;leli. Zaczyna;em ba; si; tego ;e pewnego dnia sam stan; na bimie i og;osz; si; mesjaszem ci;gn;cym na pohybel wieczn; sw;j nar;d. Bo ju; nie mia;em w sobie takiej mocnej cierpliwo;ci dla tych okrutnych zagubionych ludzi, chorych z rozpaczy i braku zadumy nad w;asnym losem. Lecz kocha;em tych ludzi bo nikt ich nie kocha; i nie traktowa; powa;nie.
Potrzebuj; obmy; si; w modlitwie, w ciszy i spokoju. Zamykam si; w biurze kiedy moja sekretarka Ida wysz;a na kaw;. Otwieram okno do ogrodu i wdycham s;odki aromat dzikich r;; i przekwit;ych bz;w. Robi; co; dziwnego. Zmawiam Szmone Esre w zupe;nej samotno;ci. St;pam trzy kroki do ty;u, nast;pnie trzy kroki do przodu… A p;;niej zaczynam j;cze; z b;lu. Gdzie jest m;j B;g? Patriarchowie Abraham Izaak i Jakow wychwalaj; Wszechmog;cego lecz ja milcz;. Moje milczenie potrafi wzbudzi; zam;t w najwi;kszej koj;cej ciszy. Moje milczenie to lincz, powieszenie bezinteresownej dzieci;cej rado;ci na haku cynizmu i niewiary. Staj; si; coraz bardziej zamkni;ty w sobie i lodowaty. Czuj;c w piersi l;d zamiast serca, zataczam si; i padam pod ci;;arem rozpaczy. Ata Kadosz, jak ja cierpi;… Za oknem ogr;d przemienia si; w poci;g kt;ry gwa;townie rusza z miejsca. B;;kitny madras nieba zostaje przerwany i na ziemi; sypi; si; drobne krople deszczu. To ;zy wszystkich s;abych i dawno umar;ych dla kt;rych ;ywi nie znale;li pocieszenia i wsp;;czucia w swoich sercach.
   W czwartek do synagogi przysz;a niejaka Maria kt;ra twierdzi;a ;e jest c;rk; znanego rabina pochodz;cego z jakiej; pozaziemskiej cywilizacji. Oczywi;cie mog;em od razu wystawi; j; za drzwi i nie prowadzi; rozmowy z szalon; starsz; pani;. Lecz jakie; wewn;trzne skr;powanie i roz;alenie nie pozwoli;y mi tego zrobi;. Z przera;eniem spogl;da;em na jej wybrudzony szalik okalaj;cy szyj; przypominaj;cy pofa;dowany w;oski makaron.  Mia;a okr;g;; p;ask; twarz i siwe potargane w;osy. W szarej sukni z popeliny i ma;ym kapelusiku wygl;da;a doprawdy dziwnie. Bez przerwy kicha;a i d;uba;a w z;bach. Jej przekrwione w;skie oczy wlepione w jeden punkt by;y w kolorze portera zmieszanego z sokiem malinowym. Gdy zaproponowa;em jej obiad w koszernej sto;;wce zatrz;s;a si; ze ;miechu i nazwa;a mnie niegrzecznym ch;opcem. Poczu;em si; za;enowany i zupe;nie nie wiedzia;em jak mam zachowa; si; wobec tej pani. D;ugo opowiada;a mi o swoim sieroctwie, o biedzie, o przebywaniu w r;;nych przytu;kach, o pracy t;umacza dla jakiego; nie uczciwego pana P. kt;ry zapomnia; jej zap;aci;. Przy czym na przemian dr;a;a jak w malignie, poci;a si; i ci;gle kicha;a. Opowiada;a mi o zaczarowanym mie;cie nad morzem gdzie mieszka;a kiedy; jej siostra i nabo;ny wujek naprawiaj;cy tefilim. Ale ju; nigdy nie wr;ci do tamtego miasta bo tam pochowa;a swoj; c;reczk; zmar;; na nieznan; chorob;. Wtedy to oboje stwierdzili;my ;e jeste;my wygna;cami i ca;y nasz los to gorzki galut. Maria wyci;gn;;a z torby kilka precli i posoliwszy je sol; z papierowej torebki pocz;stowa;a mnie. Oczywi;cie nie jad;em precla a tylko patrzy;em jak okruszki spadaj; na pod;og; biura a w sercu powi;ksza si; zdradliwa otch;a;. Cienie na ;cianie wyginaj;c si; w szalonym mambo  naciera;y na nas i otacza;y poz;acanym kr;giem. Zn;w pogr;;a;em si; w historii drugiego cz;owieka kt;ry wzbudza; we mnie wsp;;czucie na przemian z odraz;. Na koniec Maria powiedzia;a ;e szuka m;;a kt;ry by zna; j;zyk anio;;w i by; rze;biarzem. W ko;cu ona nie jest byle kim. Jako c;rka rabina z pozaziemskiej cywilizacji mo;e stawia; warunki. M;wi;c to unosi;a wysoko g;ow; i pr;;y;a starcze piersi. Rozchyla;a sp;owia;e usta, ;u;a precla ogo;oconymi dzi;s;ami, m;wi;a rzeczy dziwne i absurdalne. Przepe;niona majakami i szalon; rado;ci; nie zauwa;a;a mojej mimowolnej pogardy. W takich chwilach nienawidzi;em jeszcze mocniej cesarza Hadriana kt;ry nie wpu;ci; ;yd;w do Jerozolimy i spowodowa; ich rozproszenie po Imperium Rzymskim. By; mo;e gdyby nie Hadrian nie by;o by takiej Marii i nie by;o by mnie. Nie by;o by biura nieporadnego rabina, dotkni;tych psychoz; szarych i maluczkich. By;a by dobroduszna i prawdom;wna cisza i ;atwowierna dziewicza ziemia nie znaj;ca takiego przelewu krwi, rewolucji ,akt;w profanacji i nieustannej ch;ci posiadania rzeczy niemo;liwych. Nie by;o by demon;w zeskakuj;cych z ciemnych chmur kt;rzy wystaj; pod oknami synagogi i zatruwaj; spok;j w ludzkich sercach. W tym ;wiecie rabini nie mog; cierpie; na bezowocny prometeizm, ich zadanie polega na tym by dzieli; s;usznie i rz;dzi; tward; r;k;. Ja tak nie potrafi;em. ;al mi by;o Marii, nienawidzi;em te; Marii w;a;nie za te cechy kt;rych sam nie posiada;em. Maria by;a dzieckiem w starczym ciele. Nie ba;a si; by; sob; od pocz;tku do ko;ca.
Bardzo lubi; wieczorn; modlitw; maariw i czas kiedy zapada zmierzch. Bezszelestnie skrada si; za drzewami ksi;;yc i po;yka napotkane bry;y ciemno;ci, prze;uwa je i wypluwa ;agodne srebrne ;wiat;o. St;umione miejskie drzewa dziel; smutek z ka;dym kto got;w jest poj;; ich tajemny t;skny szelest. Szczeg;lnie monstrualne kasztany z szmaragdowymi naro;lami rosn;ce obok synagogi daj; mi si;;. Oplataj; mnie swoimi skrzydlatymi ga;;ziami i wtedy cierpi; mniej. Z rozkosz; zanurzam si; w srebrnych falach zmroku i na chwil; zapominam o bezczelno;ci szumi;cego ;wiata, o jego okrutnych ordaliach, obsesjach, cynizmie. Monotonnie ko;ysz; si; na brzuchu nocy i jest mi dobrze z t; monotoni;. P;;niej id; na maariw do synagogi i staram si; skupi; na modlitwie, pr;buj; z nikim nie rozpoczyna; ;adnej rozmowy. Zmawiam powoli i z nabo;nym skupieniem Szma Israel, p;;niej Szmone esre zatrzymuj;c si; przez chwil; na ka;dym b;ogos;awie;stwie i na koniec Alejnu Leszabeach. Przy d;wi;kach ;a;obnego Kadyszu patrz; si; w strzeliste brudne okna synagogi i zn;w widz; ksi;;yc. Zzi;bni;te wycie;czone srebrnym p;aczem gwiazdy mruga;y do mnie jakby chcia;y  powiedzie; ;e nie ja jeden mam swoje cierpienia. Gwiazdy to taki niebia;ski granulat kt;ry czyni niebo bardzie jadalnym dla um;czonej po;piechem duszy.
Tego samego wieczoru do mojego rabinackiego biura zg;osi; si; m;ody ch;opak kt;ry d;ugo t;umaczy; mi jaka tajemna czarowna moc drzemie na dnie jego duszy i jak wiele m;g;by zrobi; dla synagogi a szczeg;lnie dla siebie i swojego ego. Chudy, ciemny blondyn o lekko sko;nych i szarych oczach siedzia; naprzeciwko mnie i gapi; si; z niezdrowym zachwytem na srebrne ;wieczniki, jady i kielichy szabatowe. Przede wszystkim powiedzia; ,;e jest wsp;;czesnym wcieleniem Szymona Bar-Kochby i chcia;by za;o;y; pa;stwo ;ydowskie na jakiej; oceanicznej wyspie i rz;dzi; nim jako potomny nasi-ksi;;e. Z pewno;ci; du;o o tym czyta; i nie brakowa;o mu wyobra;ni. Zreszt; m;g;by za;o;y; pa;stwo ;ydowskie nawet w naszej synagodze i tak oszuka; rzeczywisto;; ;e nawet nikt by si; nie po;apa;. Po co nam minjan wystarczy kwintet. Bo ;eby ratowa; ;wiat nie trzeba wcale dziesi;ciu sprawiedliwych jak m;wi; zacny Abraham. ;eby powiedzie; Kadysz wystarczy by; ;ydem i wcale nikt tu nie jest potrzebny. Wystarczy jeden chudy blondyn kt;ry uwa;a si; za Szymona Bar-Kochbe.  M;wi; o za;o;enie fundacji na rzecz rozwoju duchowego a raczej bez duchowego i przy tym ca;y czas drapa; si; za uchem i dziwnie wzdycha;. Od;upywa; jakie; strupy ze swoich r;k i rzuca; je na pod;og;. Pijany krupier w kasynie by; mo;e zachowuje si; bardziej kulturalnie ni; ten ch;opak. Co chwila zrywa; si; z krzes;a, wykrzykiwa; ;a;o;nie i miota; si; po pokoju. By; typowym go;ciem rabinackiego biura. Patrzy;em na niego ze skupieniem i by;em coraz bardziej przera;ony. Jak d;ugo wytrzymam z tymi wariatami? A mo;e sam ju; jestem szale;cem? Moja praca polega na bycie przewodnikiem ludzi nienormalnych i zawiedzionych. Musz; by; cierpliwy. Byle tylko nie zerwa; si; na r;wne nogi i wrzaskiem nie wyrzuci; tego blondyna z biura. Przecie; pacynka nie mo;e uciec z teatru lalkowego, ona nie ma woli. Ja te; coraz mniej mam kontrole nad swoj; wol;. Patrz; na mojego dziwnego go;cia i tylko si; u;miecham z przera;eniem. Dostrzegam na jego g;owie jarmu;k; z napisem Love i robi mi si; naprawd; niedobrze. Co mo;e jeden nieporadny rabin rzucony w odm;ty diaspory gdzie normalny ;yd to taka sama rzadko;; jak herbaciane r;;e na Antarktydzie.  Ten ch;opak to kolejny matador pr;buj;cy zabi; byka obiektywnej rzeczywisto;ci w;asnym pospolitym k;amstwem. Gdy cz;owiek uwierzy we w;asne pospolite k;amstwo staje si; prawie pusty, bo zamyka si; na Boga i innych ludzi. Przepe;niony jadowitym egoizmem krzyczy w gardziel pustki i my;li ;e echo z otch;ani to jedyna prawdziwa odpowied;. By B;g m;g; swobodnie przep;ywa; przez dusz; cz;owieka trzeba pozby; si; k;amstwa. K;amstwo jadowitym bluszczem oplata rozum, wpe;za w ka;dy zakamarek ;ycia i niszczy, niszczy… Aerodynamiczne k;amstwo w tunelu ja;ni jest zbyt ;liskie by m;c powstrzyma; je tylko si;;  rozumu. Do tego potrzebna jest wiara, bardzo silna i autentyczna wiara w prawo;; Boga. Ale B;g nie nale;y do najbardziej gadatliwych ,woli milcze;. Cz;owiek musi wszystkiego spr;bowa; si; domy;le; samodzielnie. Pe;en prostracji i smutku coraz mniej mog;em wierzy; w prawo;; Boga.
M;j wyk;ad o kaszrucie zosta; przesuni;ty na czwartek. Przysz;y na niego same kobiety. Z pewno;ci; to kobiety cz;;ciej przygotowuj; posi;ki lecz m;;czyzna te; musi si; dokszta;ca;. Trzy m;ode kobiety i pi;; w ;rednim wieku siedzia;y ze mn; w salce wyk;adowej w synagodze i notowa;y. Prawie nie zadawa;y pyta;. Tylko Anna z ma;ej miejscowo;ci kt;ra dopiero co odkry;a swoje korzenie bez przerwy prosi;a mnie o powt;rzenie jakiego; w;tku. Cierpliwie t;umaczy;em ze nie wolno je;; t;uszczu z brzucha wo;u,owcy i kozy. Nie wolno te; krwi, ;ci;gien oraz ;y;y udowej. Kobieta o imieniu Ada u;miecha si; do mnie zalotnie jakbym opowiada; jaki; bardzo spro;ny kawa;. M;wi; wi;c dalej monotonnie, celowo zni;aj;c g;os by wypr;bowa; ich zainteresowanie. Nie wolno je;; arterii krwiono;nej a mi;so trzeba godzin; trzyma; w soli by nie by;o krwi. Kobiety machinalnie spuszczaj; oczy jakbym powiedzia; ;e to kobiety nale;y trzyma; w soli i p;uka; lodowat; wod;. Czemu one we wszystkim widz; co; zdro;nego. W;troba musi by; nacinana i opalana by by;a koszerna. Zn;w na twarzach dziwne u;miechy. Z pewno;ci; koszer wcale nie jest ;mieszny, to powa;na sprawa, istny fundament judaizmu. Ada nagle m;wi ;e mi;so kury bywa nie dobre a najlepsze to tuszka z pulardy. Po czym wzdycha twierdz;c ;e o koszern; pulard; b;dzie trudno. Owszem z mi;sem koszernym ;atwo nie jest. Drogie i g;;boko mro;one kawa;ki wo;owiny i skamienia;y kurczak z przed lat nie zaspokoj; podniebienia znawcy. Gdyby by;o wi;cej szojchet;w gmina mog;a by pozwoli; sobie nawet na baranin;. Ale ma;o jest dobrze wykszta;conych rze;nik;w z do;wiadczeniem. M;oda Anna chcia;aby pozna; zasady szchity by m;c lepiej zrozumie; judaizm. No c;; obiecuj; jej ;e zrobi; dodatkowy wyk;ad. Na koniec m;wi; ,;e kiedy przyjdzie Mesjasz to ju; nie b;dziemy potrzebowa; szojchet;w bo wszystkie zwierz;ta stan; si; koszerne. M;wi; tak;e ;e judaizm to nie reality show prowadzone przez Boga, to praca dla w;asnej duchowo;ci, praca nie na pokaz a ci;;ka droga do harmonii i doskona;o;ci we wszystkim. Mam nadziej;, ;e by; to ciekawy wyk;ad dla kobiet chocia; niekt;re z nich rozprasza;y si; i u;miecha;y g;upio i tajemniczo. Nie umia;em adekwatnie reagowa; na takie u;miechy. By; mo;e w og;le jestem taki komiczny, nieco idiotyczny szaleniec w jarmu;ce zwany rabinem. Taka moja gorzka praca kaznodziei w domu ambitnych szale;c;w.
;ycie rabina w diasporze przypomina histori; z odwr;conym talerzem biedaka. By zachowa; przepisy koszerno;ci biedny ;yd je na odwr;conym talerzu ;ledzion; gdy; ona nie jest do;; czysta rytualnie. Nie sta; go na dodatkowy komplet naczy; wiec wykorzystuje obie strony jednego talerza.. Ja te; u;ywam jednego talerza ,przebywam wci;; w jednym toksycznym biurze gminy. Staram si; zachowa; koszerno;; duchow; gdy; nie sta; mnie na skuteczn;  odnow; siebie jako ;yda.
  Ten kto dzia;a na szkod; w;asnej duszy dzia;a na szkod; Boga. Nie trzeba wcale nadskakiwa; Tw;rcy, wystarczy ;e cz;owiek uszanuje Boga wewn;trz siebie. Jak cz;sto m;wi;em to swoim wiernym w synagodze. Poucza;em i twierdzi;em ,;e to jest  ;yciowa prawda. Lecz  ja  sam tego nie przestrzega;em pogr;;aj;c si; coraz bardziej w odm;tach gorzkiej nerwicy. M;j l;k urz;dza; mi brutalny sceny, chwyta; mnie z serce i wali; prosto mi;dzy oczy. Czasami nie mog;em spa; ani je;;, nie mog;em prawie ;e oddycha;. Pe;ni;em przy tym funkcj; rabina w ma;ej ;ydowskiej spo;eczno;ci. M;j autorytet i moja wiedza zdobywane z takim mozo;em przez lata studi;w i praktyki nie mog;y uratowa; mnie przed  straszn; duchow; degradacj; kt;ra zmierza;a w kierunku przepa;ci. Wstaj;c rano cierpia;em, miota;em si; przez ca;y dzie; a; do nocy. Czu;em si; jak akwizytor ;ydowskiego Zak;adu Boga. Wciska;em ka;demu tego Boga coraz mniej wierz;c w warto;ciowo;; moich przekona;.  Stara;em si; nie zawie;; ;adnego ;yda ani nie ;yda .Tylko ci;gle zawodzi;em samego siebie. Nienawidzi;em siebie za k;amstwo i za to ,;e nie mia;em odwagi zrezygnowa; z wielu masek nak;adanych na prawie start; twarz w;asn;. Rozk;adaj;ca si; materia przykrywana drogim jedwabiem nie staje si; mniej odra;aj;ca. Czu;em si; tuma, nieczysty rytualnie i skalany w;asn; niemoc;. Ca;y czas mia;em wra;enie ;e odprowadzam koz;a ofiarnego na miejsce zguby i nie mog; przesta; tkwi; w tym ci;g;ym samotnym odprowadzaniu skazanego na zag;ad; zwierz;cia. Potrzebowa;em izolacji, prawdziwej d;ugiej kwarantanny by m;c zanurzy; si; w mikwie i narodzi; si; na nowo. Lecz czasu by;o ma;o a obowi;zk;w coraz wi;cej. Nieustanne spotkania z lud;mi kt;rzy mogli co; zrobi; dla ;yd;w wype;nia;y m;j czas. Pr;cz modlitw, szabat;w, ;wi;t i wyk;ad;w musia;em jeszcze spotyka; si; z burmistrzami, jakimi; prezesami, politykami i przedstawicielami innych uznawanych konfesji. Odleg;o;; dziel;ca mnie z Bogiem powi;ksza;a si; coraz bardziej.
    By;em jak pokruszona gemma wrzucona do krateru p;on;cego wulkanu. Rozpada;em si; od ;rodka udaj;c ,;e wszystko jest w jak najlepszym porz;dku. U;miecha;em si; do ludzi, chodzi;em na pikniki dobroczynne, odwiedza;em chorych, prowadzi;em uroczysto;ci ;lubne i zawsze stara;em si; by; zaj;ty i pomocny. Bycie zaj;tym jest poza tym bardzo modne w naszych fa;szywych czasach. Zaj;ty bowiem to taki kt;ry sprytnie oszukuje rzeczywisto;; i udaje mu si; mie; jak mo;na mniej czasu na analizowanie w;asnych my;li i sensowno;ci przypadkowych b;d; zamierzonych dzia;a;. ;miertelnie znu;ony mocowa;em si; z nienawistnym czasem i jednocze;nie ba;em si; up;ywu czasu. W;r;d ludzi dotkni;tych szale;stwem, abnegacj; i urojeniami na temat w;asnej osoby trudno nie by; zaj;tym. Ale czasami czas zaczyna si; d;u;y; i nadchodz; momenty nic nie robienia. Wystarczy ;e jest szabat i siedz; przy oknie wczesnym rankiem zanim zejd; na modlitw;. Wszystko przypomina mi o tym ,;e przegrywam swoje ;ycie z w;asnym tch;rzostwem. Nie umiem zagra; w tym ;yciu siebie, gram zupe;nie inne obce mi osoby. Wstrz;sa;a mn; t;sknota za czym; prawdziwym i nie wymuszonym. Wtedy patrzy;em d;ugo przez okno szukaj;c dowod;w na istnienie wsp;;odczuwaj;cego Boga. Chcia;em by; z nim w serdecznej za;y;o;ci jak by;my byli od zawsze razem. Lecz ;wiat za oknem skupiony jest tylko na sobie. Wiatr nie szcz;dz;c si; szarpie drzewami, niebo nape;nia si; sinym atramentem burzy i ziemia kr;ci si; stanowczo za szybko. Bardzo trudno u;o;y; plan ratunku w;asnej duchowo;ci kiedy brakuje koncentracji na w;asnych grzechach . Cz;owiek pr;buje si; usprawiedliwia;, wyg;adzaj;c chropowato;ci losu. Zamiast pracy nad sob; wprowadza w ;ycie fa;szyw; zaj;to;;. W ;wiecie synagogi gdzie aberracja psychiczna jest norm; a z;o dobrodziejstwem ka;dy mo;e sta; si; pod;y i mia;ki. Wi;c przyznaj; si; ,;e s; momenty gdy jestem pod;y, mia;ki i nie sta; mnie nawet na drobne przejawy mi;osierdzia. Wtedy nienawidz; siebie jeszcze bardziej.   
Moi przodkowie strzegli ;wi;to;ci Przybytku i nast;pnie ;wi;tyni Jerozolimskiej. Ja nawet nie mog; obroni; czysto;ci swojej duszy przed zanurzeniem w  pomyjach rzeczywisto;ci. Nie umiem zadba; o sw;j dobry ;ydowski los, wi;c staj; si; ofiar; ;lepej Ananke. Czuj; si; ci;gle nieczysty, naznaczony tr;dem, jak bym mia; kontakt z padlin; znalezion; w lesie i ca;y czas smr;d ;mierci otacza; mnie i przygniata; do ziemi. Niczym ;a;osny niedosz;y anachoreta m;czy;em si; w swoim biurze, nie modli;em si;, nie odpoczywa;em. Zazdro;ci;em wszystkim tewul jom, osob; kt;re zanurzy;y si; w mykwie i poczu;y ulg;. By;a to niezdrowa zazdro;;, pe;na jadu i smutku. To ja pozostawa;em szeni le-tuma, ci;gle nieczysty rytualnie i duchowo. Bo dotyka;em przepa;ci kt;ra znajdowa;a si; w moim sercu i w moim umy;le. I chocia; mia;em a; dwa obywatelstwa, prac; i niby swoje miejsce na ziemi czu;em si; jak apatryda przemierzaj;cy ziemi; i szukaj;cy swojego miejsca. W my;lach dopuszcza;em si; strasznych rzeczy by p;;niej stoj;c przed oknem biura p;aka; i wyrywa; sobie w;osy. Ci co widzieli me ;zy przypisywali to ;a;obie po licznych starszych ludziach kt;rych chowa;em ostatnio bardzo cz;sto. Starzy odchodzili a m;odzi odkrywaj;c arkana swojego pochodzenia szybko wpadali w pu;apk; sztucznej i pustej religijno;ci. Trudno im by;o wymaza; z pami;ci bezbarwne i ateistyczne dzieci;stwo w kt;rym B;g by; jedynie dziwnym ;o;nierzykiem w mundurze z potarganego nieba. Ten B;g ci;gle tam o co; walczy; ale nie by; przekonywuj;cy. Wi;c i ci m;odzi ludzie mieszaj;c g;upkowat; weso;o;; z tandetnym religijnym nad;ciem ci;gle b;;dzili potykaj;c si; o w;asne ;ydowskie pochodzenie.
Po nocach studiowa;em Pirkej Awot. Liczy;em na to ;e w;r;d sentencji m;drc;w znajd; ukojenie. Wprowadz; si; w pewien rytm nieustannego studiowania i przestan; my;le; o lodowatej przepa;ci w swoim sercu. Bo ta przepa;; to ogromna ilo;; moich ponacinanych to;samo;ci do kt;rych si; nie przyznawa;em. Nie czu;em  mistycznej wi;zi ani z Moj;eszem ani z cz;onkami Wielkiego Zgromadzenia. By;em sam w swojej niedorzecznej infantylnej t;sknocie za Bogiem kt;rego zgubi;em wiele lat temu kiedy by;em jeszcze ma;ym ch;opcem. Od Pesach a; po Rosz ha –Szana g;owi;em si; na tym co tak naprawd; jest moim zadaniem w gminie gdzie nie ma ani jednego normalnego ;yda. Tu by;o du;o samozwa;czych moralizator;w i ani jednego cz;owieka kt;ry by bez os;dzania wyci;gn;; r;k; pomocy.
Trzymaj;c lask; b;azna, przekl;ty z;oty kaduceusz pr;bowa;em rozstrzyga; spory pozostaj;c przy tym  jednym wielkim nie rozwi;zanym w;z;em. Spl;tany coraz bardziej zacz;;em nienawidzi; swoj; prac; . Radzi;em natomiast  ludziom co maj; zrobi; gdy nie uk;ada si; w ich pracy, domu czy te; nie mog; wybaczy; innym albo sami szukaj; wybaczenia. Codziennie modl;c si; i przebywaj;c w;r;d innych by;em samotny i powierzony szale;stwu. Jak pot;uczona terakota chcia;em udawa; pi;kny parkiet i wcale mi si; to nie udawa;o. By; mo;e to by;o tylko moje bardzo subiektywne zdanie na sw;j temat. Ale coraz bardziej czu;em, ;e zamiast pomocy dawa;em ludziom ci;;k; i sprzeczn; energi;. M;wi;em o  zbawiennym przestrzeganiu 613 przykaza; a sam nie wiedzia;em nawet czy nadaj; si; do ;ycia w rodzinie, do p;odzenia dzieci i wsp;;tworzenia gminy, czy b;d;c rabinem  sam przestrzegam zasad wiary. Prowadz;c modlitwy czy te; zaj;cia dla dzieci w chederze ca;y czas my;la;em o ;mierci i zatruwa;em si;. Ka;dy dzie; ;ycia wydawa; si; toastem s;awi;cym ;mier;. Ka;da rado;; by;a garbarni; dla delikatnej sk;ry pokrywaj;cej dusz;. Nigdzie ju; nie czu;em si; bezpieczny i spe;niony. Destrukcyjna my;l o ;mierci czyni;a z duszy kastrata i ob;;ka;ca. Nieustanne przeczuwanie ;mierci udziela;o odpowiedzi na jedne pytania i zaciemnia;o pojmowanie innych spraw. Widzia;em spocone czo;o Boga nad ;wiatem kt;ry stworzy; lecz nie widzia;em jego oczu. B;g bez oczu by; ca;y czas przy mnie. B;g bez oczu by; moim adwersarzem z kt;rym pr;bowa;em dogada; si;, kt;rego pr;bowa;em przekupi; w;asna modlitw;. B;g kojarzy; mi si; z masowymi egzekucjami na istnieniach ludzkich i tajemn; gnoz;. Nieustanny pogrom zmieszany z nadziej; na co; pi;knego i trwa;ego wype;nia; rzeczywisto;; po brzegi. Naprawd; mia;em ju; do;; siebie, Boga i ca;ej tej niepewno;ci jutra. Wiem, ;e blu;ni;em lecz nie mog;em przesta; miota; si; mi;dzy dobrem a z;em.
  Balem si; ;mierci bo ona tak naprawd; nie mog;a by; zwie;czeniem ziemskiego dzie;a. To by; podst;p, jaki; niebia;ski trik. ;mier; wstrzymywa;a oddech i kry;a si; w ka;dej kropli ;ycia. W jej eterycznym milczeniu czai; si; krzyk kt;rego nie mo;na by;o zag;uszy; nawet modlitw;. Nawet w trakcie Kabalat Szabat trz;s;em si; ca;y i z nieufno;ci; spogl;da;em w niebo. Hymn Lecha dodi ;piewa;em bardzo g;o;no a ;zy ciek;y mi po policzkach. Wymy;li;em nawet sw;j w;asny hymn kt;ry ju; po tym ;piewa;em po cichu.
Przyjd; Oblubienico niebios,
W mym sercu dam ci schronienie,
Jeste; wieczno;ci Bo;ej odg;osem,
Z chmur bursztynowych na tobie odzienie.
Nikt nas nie widzi, lecz my widzimy wzg;rza,
Niebieskooka noc nakarmi nas srebrem,
Przyjd; Oblubienico a b;d; ci s;u;y;
Ca;; dusz; i ka;dym nerwem…
Wierzy;em w to ;e jedynie szabatowa Oblubienica uchroni mnie przed rozpacz; i da mi wytchnienie. Nie zawsze mog;em skoncentrowa; si; na modlitwie lecz bardzo si; stara;em. Ba;em si; o siebie, o ka;dego i nawet gdy li;; odrywa; si; od ga;;zi i spada; na ziemi; czu;em b;l spadania i uderzania si; o twarde kamienie… Owszem usi;owa;em ukry; sw;j strach lecz zamiast tego wci;; ;ama;em granice mi;dzy ;wiatem widzialnym a ;wiatem duchowego szale;stwa.
   M;j l;k o w;asne ;ycie by; niczym czerwony tilak na czole kt;ry nie mog;em ukry; ani w ;aden spos;b zamaza;. By; mo;e tak mi si; wydawa;o lecz przy ka;dej rozmowie z drugim cz;owiekiem czu;em, ;e inni widz; moj; s;abo;; i nie mog; czu; si; bezpiecznie dotykaj;c nie;wiadomie moich l;k;w. Odsuwaj; si; wtedy by zachowa; bezpieczn; odleg;o;; od mojego b;lu i bior; tylko to co jest im potrzebne.  Nikogo nie obci;;a;em w;asn; osob; gdy; by;em obcy w;r;d obcych. Ludzie nie pr;bowali mnie odgadywa;, pogr;;eni w toksycznym egoizmie potrafili niezw;ocznie odgraniczy; sw;j ;wiat od ;wiata innego cz;owieka. Nikt nie chcia; p;aci; za przew;z cudzego b;lu przez rzek; losu .Nikt nie chcia; nawet na chwil; zrozumie; co czuje inna osoba ,kt;rej mo;e mniej si; powiod;o. Zreszt; kwestia szcz;;cia i udanego ;ycia jest tak samo wzgl;dna jak wszystko na tym ziemskim padole. Jedynym namacalnym dowodem istnienia tego prawdziwego Boga jest b;l naszej duszy. Jej rozpostarte nad grzechem skrzyd;a s; poranione i oszpecone lecz dusza odczuwaj;c sw;j b;l pozostaje tworem nie;miertelnym i bo;ym.
By;em rabinem wci;; umieraj;cym i udaj;cym twardziela. Lecz nigdy nie uda;o mi si; poj;; sk;d przychodz;.
    Moi przodkowie pochodzili z ma;ego miasta i nigdy nie pr;bowa;em zg;;bi; ich histori; bo niezbyt rozumia;em nawet siebie. By; mo;e gdybym wiedzia; czego pragn;li moi przodkowie odnalaz;bym prawd; o swoich pragnieniach. Po prostu zosta;em rabinem tak jak m;j ojciec nie maj;c w sobie na tyle odwagi by zosta;  kim; innym. Otoczony zdarzeniami niczym rekwizytami teatralnymi oczekiwa;em wa;nych zwrot;w losowych lecz zamiast nich by;o pasmo jednostajnych smutk;w, fakt;w i samotno;ci. Moja dusza niczym uszkodzony znaczek pocztowy nie mog;a zapewni; memu cia;u celow; i skuteczn; podr;;. Po prostu czeka;em na skraju przepa;ci, wykonywa;em swoj; prac; i wierzy;em z coraz wi;kszym trudem w dobr; wol; Najwy;szego. Moja samotno;; stanowi;a jedyny i niezaprzeczalny dow;d istnienia mnie samego. Gdy; tylko ten kto my;li i oddycha mo;e co; wiedzie; o w;asnej samotno;ci. Mo;e przygotowa; si; do ;ycia w ;wiecie pustych rozm;w, plotek i ludzi kt;rzy nigdy nie zauwa;; twojej prawdziwej twarzy gdy; p;dz; ku przepa;ci pozaczasowej bo tak czynili ich poprzednicy. Ta przepa;; odporna na ;wiat;o by;a ich schronieniem przed Bogiem i chroni;a przed rozpoznawaniem w;asnego mroku. W tej przepa;ci wszyscy byli ;lepi a ja nie chcia;em na wieki o;lepn;;. Chcia;em ;wiadomie szuka; wyj;cia z tej otch;ani. Godz;c si; na ciemno;; przestajemy wierzy; w ;wiat;o, przestajemy swobodnie rozmawia; z w;asn; dusz; . Nie chcia;em przesta; wierzy; w Boga i zasili; szeregi bezbo;nych sierot. Tak bardzo pragn;;em zbli;y; si; do Stw;rcy i spokojnie z nim o wszystkim podyskutowa;. Chcia;em by zapanowa;a cisza w kt;rej ka;dy us;yszy oddech w;asnej duszy… Chcia;em odzyska; niebo i ziemi; jako uk;ad scalony nie przez b;l i odwieczn; walk; nieszcz;snych cz;steczek lecz jako zintegrowan; przestrze; pe;n; mi;o;ci i odkrywania Boga. Chcia;em podnie;; na duchu nawet mr;wk; kt;ra nie umie krzycze; lecz krzyk jej ugrz;z; w moim ciele i nie dawa; mi spokoju. Nawet tych kt;rzy dawno przebywaj; w amorficznej rzeczywisto;ci i nie maj; cia;a te; chcia;em pocieszy;. By;em jednym wielkim ociekaj;cym b;lem pocieszeniem…




               
               

                Rozdzia; II

 Rozgoryczona dusza modli si; zawsze w p;omieniach i nie czuje b;lu poparze;…
Niewybaczalne jest tylko to z;o kt;re usilnie nazywamy dobrem i nie chcemy zerwa; z niego pow;oki sztucznej przyzwoito;ci.
Je;li u;wiadomimy sobie ;e m;dro;; to tylko reakcja na b;l to czy b;dziemy mniej ceni; m;dro;;… Je;li u;wiadomimy sobie ;e ambra to jedynie wydzielina z przewodu pokarmowego kaszalota to czy; mniej b;dziemy ceni; perfumy z tym cennym sk;adnikiem…?

    Stary klezmer Jael Broszka zmar; pewnego wiosennego ranka. By; jeszcze ca;kiem m;ody i m;g; po;y; lecz szale;stwo i wewn;trzne rozdarcie nie da;o mu ;y;. Nie mia; ani ;ony ani dzieci. Siedzia; sobie na swoim pokracznym losie i wierzga; nogami z rado;ci; kilkuletniego ch;opca. Gdy kto; mu m;wi; o;e; si; to ;mia; mu si; prosto w twarz. Uwa;a; ;e ;ycie jest za kr;tkie by marnowa; je na stare g;upie konwenanse i spo;eczne powinno;ci. ;y; w cieniu roz;o;ystego drzewa w;asnych mniejszych i wi;kszych k;amstw. Nie ws;uchiwa; si; w skamlenie w;asnego sumienia, nie pr;bowa; by; ani lepszym ani gorszym cz;owiekiem. By; nieustraszonym autochtonem wirtualnego sztete; i nie wyobra;a; sobie ;ycia poza obr;bem tego kraju szale;c;w. Czasami mia; przyjemno;; gra; na czyjej; bar micwie albo na ;lubie. Gdy nuda dawa;a mu si; bardziej we znaki wtedy wstawa; nad brzegiem rzeki prawie nagi z  r;cznie zrobionym klarnetem i gra; dla ptak;w i rzecznych fal. A robi; to tak pi;knie ;e nawet miejscowe ;yski zamiera;y na chwil; w zadumie i przestawa;y drze; si; i wali; nogami w mur przybrze;ny. Ta muzyka niczym nadci;gaj;ce wojsko promienistych anio;;w czyni;a z cham;w potulnych s;uchaczy a z przypadkowych przechodni;w wyciska;a ;zy. Joel Broszka m;g; by; s;awny na ca;y ;wiat lecz wola; by; zamkni;ty we w;asnym szale;stwie. Regularnie pi;, przychodzi; na darmowe szabaty i k;;ci; si; z ka;dym o rzeczy zupe;nie b;ahe. Pochodzi; z wielodzietnej klezmerskiej rodziny gdzie matka gra;a na flecie a ojciec na skrzypcach. Rodzina jego cz;;ciowo zapi;a si; na ;mier; a cz;;ciowo wyemigrowa;a do Kraju Plastikowego Dostatku. Ca;e ;ycie otoczony grajkami z prowincji i innymi szale;cami pr;bowa; zag;uszy; w sobie g;os rozpaczy. Kapry;na wykrzywiona rozpacz dusi;a go nieustannie, nak;ania;a do  coraz wi;kszych ilo;ci w;dki i dziwactw. Odbijaj;c si; od w;asnej samotno;ci wpada; w otch;a; synagogalnych spl;tanych j;zyk;w i ;y; tym. Cieszy; si; ;e m;g; kogo; os;dzi; i wyda; wyrok na kogo; kogo tak naprawd; nawet nie zna;. Cieszy; si; ,;e udawa;o mu si; rozkochiwa; w sobie tak samo szalone i zagubione kobiety. Wtedy rzewna muzyka, trywialne mi;ostki i k;;tnie wype;niany po brzegi jego klezmerskie ;ycie. Demony z dzikimi wrzaskami kr;;y;y nad jego g;ow; i opluwa;y jego dusz;. A on za nieprzeniknion; zas;on; swojego schorowanego cia;a ;ka; i dusi; si; nie mog;c prze;kn;; tak wielkiego b;lu.
   Jael przychodzi; do mnie czasami by poprosi; o modlitewnik kt;ry znika; na zawsze zapewne sprzedany przypadkowemu filosemicie. Czasami te; dawa;em mu co; do jedzenia, drobne pieni;dze albo gazety kt;rych i tak nigdy nie czyta;em. On to wszystko zbiera; i uk;ada; na strychu by w najbli;szym czasie wymieni; na alkohol. O;ywia; si; wtedy gdy s;ucha;em jego d;ugich opowie;ci o kobietach i najdro;szych klarnetach jakie zna;a ludzko;;. W jego duszy tkwi; zatruty nab;j, potworna samotno;;. I nawet ja nie mog;em na tyle zdoby; jego zaufanie by rozdzieli; z nim ten b;l.
Pewnego dnia tu; przed zachodem s;o;ca dostrzeg;em Jaela w synagodze. Sta; pod oknem tu; przed Aron ha Kedesz i p;aka;. ;zy zastyga;y na twarzy niczym ostre kryszta;y kt;re chcia;y wywierci; otw;r w duszy. Jael pr;bowa; je schwyci; i zrzuci; z policzk;w lecz one rozp;ywa;y si; staj;c si; istnym morzem cierpienia. Poprawia; przy tym nieudolnie przyd;ugie w;osy opadaj;ce na czo;o i chlipa; jak dziecko. Nie odwa;y;em si; do niego wtedy podej;;. Nie chcia;em go zawstydzi; bo Jael czu; si; tak swobodnie tylko dlatego ;e nikogo w szulu nie by;o. Za oknem nabrzmia;e od deszczu kasztany wojowa;y z niebem przetykaj;c chmury ga;;ziami. Skrzecza;y sroki i s;ycha; by;o dzwonienie tramwaj;w i szczekanie ps;w. Bardzo chcia;em wtedy pocieszy; Jaela lecz nie chcia;em przerwa; mu jego szczerej rozmowy z Bogiem. Bo to poprzez ;zy niekt;re zagubiony dusze mog; ju; tylko rozmawia; ze Stw;rc;. J;zyk ;ez ,szczeg;lnie ;ez w samotno;ci zawsze jest szczery.
Kilka dni p;;niej zazi;biony Jael przyszed; na pilpul, swobodn; dyskusj; na tematy talmudyczne kt;r; organizowa;em dla ch;tnych zawsze w czwartki wieczorem. Usiad; przy stole, wyci;gn;; flaszk; i patrzy; na mnie przekrwionymi oczyma. M;wi;em w tedy o Zeraim, pierwszym porz;dku Miszny i przekonywa;em ,;e tylko ;wiat starannie uporz;dkowany mo;e nie by; uci;;liwy dla duszy. Dyskutowali;my o sk;adaniu ofiar dzi;kczynnych i niesieniu pierwszych zbior;w do ;wi;tyni Jerozolimskiej. Jael siedzia; w zadumie s;cz;c alkohol z flaszki i nie zadawa; ;adnych pyta;. Za zwyczaj przerywa; mi, ;mia; si; szyderczo pr;buj;c udowodni; mi ;e wszystkie te przepisy odnosz; si; tylko do Erec Israel i dla nas nie maja ;adnego sensu. Wtedy dyskutowali;my g;o;no wymachuj;c r;kami a; w ko;cu Jael odpuszcza; i bez po;egnania wychodzi;. Lecz dzi; by;o zupe;nie inaczej. Jael nic nie m;wi; a tylko kiwa; g;ow;. Jak ociemnia;y przytula; si; plecami do ;ciany i ;ciska; kurczowo prawie ca;kowicie opr;;nion; flaszk;. Za oknem niebo obdarte z b;;kit;w i przepe;nione trucizn; ulicznych ;wiate; wi;o si; w agonii. Wieczorne niebo umiera;o a my pr;bowali;my nie umrze; tu w salce wyk;adowej. ;miertelnie przera;eni dyskutowali;my o Bogu…
   Pami;tam ten wiosenny udrapowany chmurami ;wit. Jael zmar; tu; przed moim wyj;ciem na poranne lekcje z m;odymi lud;mi. Nie mog;em w to uwierzy; bo by; taki realny, taki z krwi i ko;ci a tu nagle okazuje si; ;e nie ma go, nie mo;na nawet z nim posprzecza; si; czy pop;aka;. Droga wydeptana przez moje l;ki prowadzi;a do rozmy;la; o ;mierci. Sto bezg;owych wierzchowc;w z po;amanymi skrzyd;ami otoczy;o m;j ;wiat i nie by;em w nim bezpieczny. Monotonnie kiwa; si; ;wit za plecami synagogi i w ka;dym oknie iskrzy;a si; jaka; dusza. Jael wyszed; z tego ;ycia nie m;wi;c dok;d odchodzi i czy kiedy; jeszcze wr;ci… Zignorowa; mnie jak wtedy na wyk;adzie gdy nie mia; ju; si;y mi co; udowadnia;. Jego milczenie by;o ekspiacj; za ;ycie pe;ne pr;;nych i bezu;ytecznych s;;w wypowiedzianych pod wp;ywem alkoholu i znudzenia rzeczywisto;ci;. Posuwaj;c si; krok po kroku w stron; dalekiego Boga mia; widocznie coraz mniejszy ;al do innych. By; po tamtej stronie gdzie nikt nie trzaska drzwiami i nie zrywa si; do ucieczki, gdzie ka;dy mo;e tylko trwa; i my;le; przebywaj;c w stabilnym stanie kontemplacji i wr;cz przymusowej zadumy.
;wit tkwi; w ciemno;ciach niczym strza;a w rozlanym i mi;kkim ciele. Ochroniarz przy synagodze w o;wietlonej str;;;wce wydobywa; z siebie dziwne d;wi;ki podobne do pohukiwania sp;oszonego puszczyka. Najwidoczniej by; przekonany ;e jest zupe;nie sam i nie musi si; nikogo wstydzi;. By; to ogromny ot;uszczony facet zawsze niezadowolony, z poczerwienia;; twarz;. Nikt nie pr;bowa; z nim rozmawia; ani te; zaczepia; go nawet w sprawach wa;nych. Teraz on sta; nad biurkiem z wystyg;; herbat; i pohukiwa; przedrze;niaj;c noc. Co chwila pochyla; si; nad s;u;bowym telefonem pr;buj;c wybra; jaki; numer i za ka;dym razem rezygnowa;  z tej czynno;ci. Chyba pok;;ci; si; z dziewczyn; i pr;bowa; do niej zadzwoni;. Jego dziewczyna by;a niska, d;ugow;osa i ca;a w piegach. Widzia;em j; kilka razy jak sta;a pod synagog; trzymaj;c w koszu star; schorowan; kocic;. Ale i to ju; przemin;;o, zapad;o si; w ciemno;;.
Nieuchwytny ksi;;yc blady i os;abiony grasowa; mi;dzy drzewami. Ukrywa; si; przed ;witem, po;yka; szare kawa;ki nocy lecz nie chcia; zgasn;; i ust;pi; swoje miejsce. Kiwa; si; , upada; na zw;glone chmury i wci;; ;y;. Nawet on ba; si; ;mierci i niepami;ci.
Przez chwil; by;o jeszcze ciemno i tylko czerwone smugi nad domami zwiastowa;y nadej;cie dnia. Nagle s;o;ce niczym pi;ka odbi;o si; od ziemi i zawis;o w koszu sk;;bionych ob;ok;w. Mg;a przesycona srebrzyst; cisz; opad;a na pochylone czerwone dachy zamieniaj;c si; w karmazynow; par;. Noc wstrzyma;a oddech i ukry;a si; w ;odygach miejskich latarni. Ksi;;yc rozp;yn;; si; niczym sen. Ju; d;u;ej nie mog;em ukrywa; si; w mi;kkiej ciemno;ci. Zosta;em wygnany z ciemno;ci.
   Wychudzone drzewa podpiera;y czarnymi ramionami wszech;wiat i wydawa;o si; ;e powietrze ju; na zawsze pozostanie takie krystaliczno-szafirowe. ;e ;wiat z jego kr;tymi ulicami ,pancernymi zimnymi sercami i przyzwyczajeniem do cierpienia zastygnie a p;;niej roztrzaska si; na tysi;ce przejrzystych klejnot;w. Wydawa;o si; te; przez chwil; ,;e rzeczywisto;; jest mi;kka i stabilna ,;e dla ka;dego znajdzie si; w niej jakie; w;a;ciwe miejsce. ;e ;wiat po roztrzaskaniu mo;e by; pi;kny. Lecz to by;o tylko z;udzenie. Wszystko by;o iluzoryczne w tym ;wiecie poza ;mierci; kt;ra chwyta;a obrzydliw; lodowat; p;set; serce cz;owieka i oddziela je od duszy. Ona w;lizgiwa;a si; zawsze tam gdzie inni nie mogli by nawet wcisn;; ma;; szpilk;. Dla niej tak samo jak dla Boga rzeczy niemo;liwych nie by;o. ;miertelny ekspresjonizm eksplodowa; za ka;dym razem wtedy gdy najmniej na to by;y przygotowane ludzkie umys;y. Pijana i kulawa Kasandra bita i gwa;cona przez ;miertelnik;w odzyskiwa;a swoj; dawn; m;odo;; i prorokowa;a na z;o;; wszystkim i wszystkiemu.
Lecz kiedy; przyjdzie dzie; w kt;rym B;g zamknie ;mier; w muzeum sztuki dawnej i tylko ogl;daj;c j; za szyb; ludzie b;d; pami;ta; o jej strasznej sile. W swojej nieodgadnionej ;liskiej blado;ci nie b;dzie mog;a ju; zajmowa; si; wiwisekcj; ludzkiej istoty. Zamieni si; w kariatyd; pokornie podpieraj;c; wszech;wiat i na jej zimnych piersiach b;d; odpoczywa; zm;czone ci;g;ym p;dem komety. Lecz teraz to ;mier; jest samozwa;cz; kr;low;, to na jej cze;; wiwatuj; si;y ciemno;ci zrywaj;c si; z oswojonych grob;w. To przez ni; trzeba przedziera; si; przez las strachu nieustannie spogl;daj;c na zegarek.
     ;mier; ;lepa i ko;cista akuszerka asystuj;ca przy narodzinach duszy w wieczno;; by;a zupe;nie pozbawiona delikatno;ci. Nie szepta;a lecz sycza;a prosto do serca, nie pociesza;a lecz chwyta;a za skrzyd;a i przyciska;a do zimnego pod;o;a rzeczywisto;ci. Gdy Jael umiera; nikogo przy nim nie by;o. Mia; wykrzywion; z b;lu twarz i palce jego d;oni wci;ni;te w sk;r; szyi by;y sztywne i blade. Otoczony ;un; dawnych po;ar;w sam by; ju; zimny i nieprzenikniony. To jego dusza odda;a kilka strza;;w w zm;czone cia;o z rewolweru niebios. Ona jedna nie mia;a ju; si;y dalej tak ;y;. W ci;g;ym k;amstwie, w ci;g;ej ucieczce przed sob; samym. Takie ;ycie to zarzygana maluczkimi golgota na kt;rej nawet cierpienie wydaje si; czym; ;miesznym i pretensjonalnym.  Kto; z miejscowej Chevra Kadiszy stwierdzi; ,;e alkohol go zabi;. By; mo;e wypi; za du;o , pok;;ci; si; z jedn; ze swoich kochanek, strzeli;o mu ci;nienie i sta;o si;… Zreszt; jakie to ma znaczenie co by;o przyczyna. B;g zdecydowa;, ;e Jael powinien ju; odej;;. Porz;dkuj;c swoje papiery w biurze wieczno;ci B;g zawsze przypomni sobie o jakim; zapijaczonym klezmerze kt;ry powinien wyruszy; ju; w drog;. I wtedy nie ma znaczenia stan zdrowia danego delikwenta ani te; jego sytuacja spo;eczna. ;eby wej;; w posiadanie wieczno;ci trzeba koniecznie umrze; i zanurzy; si; duchowo w ca;ym swoim ;yciu pe;nym grzech;w, z;a i k;amstw. Trzeba przesta; si; ;pieszy; i przesta; wspina; si; na drabin; kolejnych bezsensownych zada; ziemskiego bytowania. Trzeba spopieli; w sobie ego by dusza mog;a wyrwa; si; z ogranicze; czasu i przestrzeni. Trzeba skr;ci; bardziej w stron; Boga opuszczaj;c na zawsze przyciasn; kurteczk; cia;a.
 A p;;niej by; aninut, ;a;oba do kt;rej ka;dy z nas mia; prawo. Nawet ci kt;rzy gardzili Jaelem wsp;;czuli mu i nazywali go zdolnym muzykiem. Widocznie na chwil; przypomnieli sobie ;e i im przyjdzie zgina; pod kopytami rozp;dzonej ;mierci. Oczywi;cie ju; po kilku dniach zapominali o tym i oczekiwali od ;ycia tylko ;a;osnych fajerwerk;w. Najtrudniejszy jest pierwszy okres ;a;oby. Wtedy samozwa;cza ;mier; tasuje zap;akane twarzy by wybra; z nich te kt;re najbardziej s; kojarzone ze zmar;ym. Wsz;dzie wtedy jest Jael ze swoim szyderczym u;miechem i zaci;ni;tymi pi;;ciami .Wydaje si; przez chwil; ;e on prawie wcale nie umar;. To my wymy;lili;my jego ;mier; by przerwa; bieg nu;;cej rzeczywisto;ci. M;wimy wtedy o dypsomanii Jaela i o tym jak bardzo by; niepouk;adany, jak ;arliwie modli; si; gdy rzuca; picie i szuka; odpowiedzi na r;;ne pytania. M;wimy o bezwzgl;dnych i strasznych daninach jakie nale;y p;aci; za ka;dy u;miech i ka;dy spokojny dzie; na tym padole. Bo;e jaki trudny jest ten pierwszy okres ;a;oby kiedy nawet sam B;g pewnie nie wierzy w to ;e jego stworzenie zrzuca balast cia;a i zupe;nie naga dusza wyeksmitowana z ziemskiego ;ycia rozpoczyna swoj; bezcielesn; w;dr;wk;. Jael bardzo kr;tko po ;mierci jest w swoim mieszkaniu, opiekuje si; nim trzech ch;opak;w z bractwa pogrzebowego z Chewra Kadisza. Po czym trafia do domu przedpogrzebowego tu; przy cmentarzu. Tam ci sami ch;opacy Riwek, Aleks i Dawid obmywaj; jego cia;o dokonuj;c tahary. Musi by; oczyszczony i obmyty gdy; przy narodzinach i przy pogrzebie cia;o jest obmywane. Zanim czas rozk;adu obedrze mi;so z ludzkich ko;ci umar;y jak niemowl; pragnie k;pieli. Sk;ra o kolorze zakurzonego gryla;u przera;a a si;ce na r;kach i udach m;wi; o tym ;e Jael nie by; zbyt zdrowy. W pomieszczeniu taare-sztib; przera;liwie pachnie pi;rami chorych ptak;w i zaple;nia;ym chlebem.  Nigdy nie wyma;; tego sw;du ze swojej pami;ci. S;omkowy kapelusz ;mierci ozdobiony gnij;cymi kwiatami majaczy w p;;mroku. ;mier; o;ywiona i zaczepna wije si; mi;dzy nami. Chcia;bym krzykn;; co; do niej lecz g;os grz;;nie mi w gardle i tylko modl; si; bezg;o;nie. W ;elaznym u;cisku lepkiego strachu ka;dy z nas zapomina o marzeniach i przekonaniach. Liczy si; tylko ch;; przetrwania. Ale po co przetrwa;? Po co komu w okopach rzeczywisto;ci te wszystkie pi;kne kryszta;owe s;owa i alabastrowe pragnienia… W umy;le tkwi zardzewia;a gilza pozbawiona pocisku i bezbrze;na s;abo;; ogarnia cz;owieka. W p;dz;cy nurt ;yciowej rzeki rzucam swoje poobijane serce i p;acz;… Wilgo; o grubych kolczastych li;ciach agawy oplata mnie ca;ego. Stoj; zesztywnia;y i pora;ony b;lem.  Cia;o Jaela le;y na ;elaznym stole stopami zwr;cone ku drzwiom. Na jego twarzy maluje si; bolesne zdziwienie. W czarkach rozchylonych ju; d;oni iskrz; si; kropelki wody. W;osy Jaela s; przep;ukane i starannie zaczesane na bok przez co twarz wydaje si; bardziej okr;g;a i p;aska, paznokcie u r;k i n;g s; starannie obci;te. Pod cieniutkim fularem elektrycznego ;wiat;a wida; jak sk;ra na brzuchu zapad;a si; tworz;c co; w rodzaju kotliny. Na dnie tej kotliny te; iskrz; si; kropelki letniej wody. Chudziutki Dawid Krasecki recytuje fragment z ksi;gi Zachariasza i z Powt;rzonego Prawa. Przez zwaliska kamiennych s;;w przeciskaj; si; kruche i s;abe odg;osy wiecznej mi;o;ci. B;g kocha; Jaela i dlatego pozwoli; mu odej;; na zawsze. Po czym Aleks i Riwek kt;rzy s; silniejsi od nas podtrzymuj; cia;o nieboszczyka w pozycji pionowej a Dawid wylewa na nie dziewi;; miar wody tak zwan; tisza kwarim. Woda rozprasza ciemno;; i zalewa kamienn; pod;og;. Po czym cia;o Jaela owini;te w ca;un le;y na marach i gotowe jest do poch;wku. Jest jak noworodek ;wie;o wyj;ty z macicy doczesno;ci i przygotowany do innego ;ycia. Rozja;nione wychudzone cienie lamentuj; w k;tach. Czas po;egna; si; z Jaelem i pozwoli; mu ;y; w nowym ;wiecie ekscentrycznych i na wieki szcz;;liwych. Nikt tak naprawd; nie ma prawa przerywa; poca;unku ;mierci. Bo w tym jest wola Najwy;szego.
   A p;;niej by; Pesach. Domy ;ydowskie zosta;y omini;te przez anio;a ;mierci. Powtarzam to sobie niesko;czon; ilo;; razy i w to nie wierze. Przecie; moja babcia zmar;a w ;wi;to prza;nik;w nagle na zawa; serca. To ona jako pierwsza nauczy;a mnie pragn;; wolno;ci i kocha; smak pesachowej macy. To ona powiedzia;a mi ;e ;mier; to fikcja, jest tylko agonia po kt;rej nast;puje ;ywotna wieczno;;. Ludzie sami wymy;lili ;mier; by m;c ods;oni; twarz Boga. W wyniku jednorazowej dzikiej aklamacji zosta;o przyj;te prawo wed;ug kt;rego ka;dy musi przej;; przez  bramy umierania by m;c spojrze; Stw;rcy prosto w oczy. To jest cena za spotkanie twarz; w twarz z Bytem nie znaj;cym rozk;adu. Starannie studiowa;em Hilchot Pesach, prawa pesachowe by nie oszale; z b;lu i ci;g;ych poszukiwa; sensu. Spotyka;em si; z moimi uczniami w trakcie wk;ad;w, prowadzi;em modlitwy i czuwa;em nad maot chittim czyli doroczn; zbi;rka na biednych ;yd;w by mogli sobie kupi; mac; i wino na ;wi;ta. Chcia;em by ka;dy poczu; si; wykupiony z r;k rozpaczy i ;mierci… Co prawda B;g nie stosuje amnestii ale pozwala ka;demu sta; si; chocia; na chwil; czystym jak w dniu swoich narodzin. Wystarczy starannie oczy;ci; serce z wszelkiego zakwasu nienawi;ci.
   Cierpia;em straszliwie jak w ka;dy zreszt; Pesach odk;d siebie pami;tam. Gorzko-s;odki smak wiosny w ustach przyt;acza; i rodzi; ch;; ucieczki. Promienie s;o;ca wbija;y si; w dusz; niczym ig;y i oczy przepe;nione ;zami nie chcia;y dostrzega; budz;cego si; ;ycia. Serce nafaszerowane analgetykami modlitw wisia;o mi;dzy ;wiat;em a ciemno;ci;. Bi;o z rozp;du ale nie dlatego ;e pragn;;o ;y; i przyj;; ten ;wiat. Czu;em ;e moje serce oczyszczaj;c si; z nienawi;ci wpada w otch;a; toksycznego smutku. W p;;mroku cia;a ono niczym schorowany bogdychan siedz;cy na z;otych poduszkach szuka;o winnych i gotowe by;o skaza; ka;dego kto odwa;y si; zarzuci; mu brak ofiarno;ci. Serce samotnego cz;owieka nawet otoczone przepychem chwili zawsze pozostanie zamkni;te w swej kr;lewskiej n;dzy. Do;wiadczy;em tego nie raz.
   W te dni ka;dy oczekiwa; ode mnie wi;cej ni; mog;em mu da;. A je;li odmawia;em by;em przeklinany, omawiany i spisywany na straty. Pozornie godzi;em si; z ka;d; strat; ludzkie zaufania do mnie by w ukryciu p;aka; i modli; si; z jeszcze wi;kszym b;lem. W nowej niewoli babilo;skiej ka;dy oskar;a; ka;dego i wcale nie czu; si; winny. W ampu;kach egoizmu mali ludzie dusili si; i cierpieli lecz nie chcieli uzna; prawo innych nieszcz;;nik;w do szcz;;cia. Ograbieni z mi;o;ci wyobra;ali sobie ;e ju; nie s; niewolnikami. Skuci ;a;cuchami plotek pod czujnym okiem demon;w ;yli w wiecznym strachu. Zanurzeni w anilinie kwietniowego sza;u wymy;lali sobie wygodnego boga. B;g nie wygodny i wymagaj;cy by; im zupe;nie obcy.
 W te dni odwiedza;o moje biuro du;o schorowanych staruszk;w by otrzyma; mac;, zada; par; pyta; b;d; po prostu posiedzie; obok mnie milcz;c i czytaj;c jak;; ksi;;k;. Stara;em si; wita; ich rado;nie i serdecznie, chcia;em by atmosfera w biurze by;a swobodna i ;yczliwa. Ale mi si; to nie udawa;o. Nadmiar negatywnej energii przelewanej na mnie by; tak wielki ,;e zaczyna;em si; garbi; i spogl;da; spode ;ba. Ucz;stniczy;em w dziwnej grze w kt;rej ka;dy przegrywa;, o;miesza; si; i ostatecznie wpada; w z;o;;. Ludzie przybieraj;c posta; afryt;w i dybuk;w kr;;yli nad zwojami Tory i bili si; w pier; czarnymi skrzyd;ami. Wiedzia;em ,;e ka;dy m;j argument w takiej sytuacji nie znaczy; nic. Oni byli nieszcz;;liwi a ja by;em winny. Nie wyprowadzi;em ich z Egiptu, nie da;em im ziemi mlekiem i miodem p;yn;cej, nie zapewni;em im ;ycia bez b;lu i rozczarowa;. By;em wi;c z;ym rabinem. Dusza wstrz;sana konwulsjami rozpaczy nie chce by; pi;kna i bia;a, chce by; widoczna. I to ja jako rabin musia;em uczyni; j; widoczn;, musia;em da; si; jej podepta; i pozwoli; na poni;enie mnie, na rozdeptanie moich idea;;w. Wszyscy czemu; wyobra;aj; ;e rabin to wielka brodata posta;, silna i niez;omna ,w czarnej aksamitnej kipie, w dobrze skrojonym cha;acie, z zadbanymi pejsami do ramion. Tymczasem coraz cz;;ciej rabini o wygl;dzie chmyz;w podbijaj; ;wiat.
Wiosna w tym roku by;a ch;odna, oporna, jakby sama chcia;a wystawi; na zgub; pierwsze p;ki na ga;;ziach. Wyg;odzone szare chmury poszukuj;ce w konarach ;atwej zdobyczy wisia;y nad miastem. Ich ;apczywe i drapie;ne  paszcze zas;ania;y s;o;ce. Ba;em si; tych chmur, czu;em jak wpijaj; si; w moj; zn;kan; dusz; szarymi z;biskami i rw; j; na kawa;ki. Bardzo cierpia;em. Zawsze cierpi; najmocniej wiosn; kiedy ;ycie wy;ania si; z lod;w i kre;li zielone fraktale na szarych przestworzach. Tylko przemarzni;te znieruchomia;e drzewa kt;re ju; nigdy nie wydadz; li;ci spogl;daj; na ca;; t; krz;tanin; z kamiennym smutkiem. Ja czasami jestem taki sam jak te drzewa, zatajam swoje istnienie nawet przed sob; samym. Owszem musia;em si; zmienia; i dostosowywa; do potrzeb spo;eczno;ci ale czasami m;j b;l by; po prostu nie do zniesienia. Gdzie; w mglistych religijnych przestworzach widzia;em rabin;w kt;rzy mnie uczyli i wydawa;o mi si; ;e wci;; za ma;o wiem by pom;c tym zab;;kanym i nieszcz;;liwym ludziom przychodz;cym z uporem maniaka do synagogi. Jeden z moich nauczycieli Aron Forman zawsze przytacza; s;owa rabina Menaszego Iljera kt;ry twierdzi; ;e wyk;adane prawo musi ulega; przemianom zgodnie ze zmieniaj;cym si; ;wiatem. Ale ;wiat zmienia; si; za szybko a uwarunkowania zewn;trzne cz;sto by;y sprzeczne z bo;ymi zasadami duchowymi. By;em zbyt emocjonalny by tak jak pouk;adani misnagdim spokojnie modli; si; i ;y;. Ale nie by;em te; chasydem, nie rozumia;em Sefer Ha –Zohar i nie umia;em by; wybuchowo radosny gdy s;u;y;em Bogu. By;em zbyt ;wiadomy przemijania. Widzia;em jak z gargulc;w wie;cz;cych kosmiczne rynny p;yn;;a krew. Wci;; by;o za du;o z;a i ;mierci by przesta; w;tpi;. Na zwaliskach ponurych my;li od czasu do czasu zakwita;y kwiaty pojednania z Bogiem lecz za kr;tki by; ich ;ywot.
W poniedzia;ek rano przysz;a do mnie pani Rosa Fajge ze swoim nie ;ydowskim m;;em i ;;da;a bym czym pr;dzej dopu;ci; go do konwersji. Krzycza;a ;e nie mog; sprawi; jej zawodu, ze jej pies nieznanej rasy ci;;ko choruje, ;e papuga karmiona karm; witaminizowan; zdech;a w m;czarniach  i sama ona jest po nieludzkich niemal;e przej;ciach. Nie mog; jej odm;wi;.Za oknem ;wieci s;o;ce podobne do przypieczonej macy szmury i ptaki ;wierkaj;. A ja nie mog; odm;wi;. Pani Rosa  najpierw natarczywie b;aga, nast;pnie grozi mi wszystkimi plagami egipskimi by w ko;cu rzuci; si; teatralnie na biurowy fotel i ;ka; przenikliwie. Jej nie ;ydowski m;; stoi obok i drapie si; nerwowo po ramieniu. Jego usta o kolorze rozcie;czonego cherry zaciskaj; si; i krzywi;. T;umacz; jej na spokojnie ,;e wszystko si; u;o;y ale to wymaga czasu i oczywi;cie wsp;;pracy ze strony m;;a. Ona podnosi na mnie sw;j za;zawiony wzrok i m;wi mi ;e ja jednak nic nie rozumiem. Nie mo;na d;u;ej czeka; a jej m;; pan Stanis;aw ;;ski musi jecha; do Izraela do jej c;rek razem z ni; i potrzebuje dobrych papier;w. Ta rozmowa to jak przej;cie przez Jam Suf przez kulawych i ;lepych. Przerysowana w;dr;wka ludu bo;ego do otch;ani trudnej wolno;ci. Prosz; moj; mi;; sekretark; o zaparzenie herbaty dla pani Rosy i obiecuj; jej ;e zajm; si; spraw; konwersji. Za chwil; ona pe;na zachwytu dla mojej cierpliwo;ci wyci;ga z torebki zdj;cie swojej m;odszej c;rki Liby i wciska mi je w r;ce. Co mam zrobi; z tym zdj;ciem? Na nim jest m;oda kobieta w kremowej sukni i w kapeluszu ale do czego mi to zdj;cie. Pani Rosa twierdzi ;e w ramach wdzi;czno;ci daje mi to zdj;cie na zawsze bo to taka ;adna rzecz, taka urocza ta Liba i b;dzie na pewno ;adniej z tym zdj;ciem w moim biurze. T;umacz; jej ,;e to nie cnijut i nie przystoi rabinowi. Ona zaciska usta i chowa zdj;cie do torebki. Trudno by; doskona;ym w ;wiecie nie za;egnanych spor;w i zmodyfikowanych p;;prawd. Pani Rosa nie rozumie dlaczego ja nie chc; ozdobi; biura podobizn; jej pi;knej c;rki. Co w tym z;ego?...Poj;cie cni jut jest dla niej poj;ciem mia;d;;cym jej wyobra;enie o wolno;ci.
Tego samego dnia przychodzi Jehuda, dawny kolega zmar;ego Jaela-grajka i m;wi mi ;e ju; nie b;dzie modli; si; w naszej synagodze. Co za obrzydliwe typy stoj; na modlitwie i zatruwaj; mu jego religijne ;ycie. On postanowi; za;o;y; w;asny sztybel i nie b;dzie ju; zale;ny od pokracznych psycholi .Pr;buj; mu co; t;umaczy; lecz Jehuda ;mieje si; mi w twarz. Co ja mog; wiedzie; o jego wewn;trznym oporze przed modlitw; w gronie popapra;c;w. Ile mo;na znosi; te nieustanne potyczki o miejsce przed obliczem Boga prawdziwego. W synagodze odbywa si; istne duchowe hard porno a ja milcz; jak zakl;ty. A i po co m;wi; z rana utw;r Mode Ani je;li na Szachrit wszystko za co dzi;kuje si; Bogu b;dzie zbrukane przez tych niby ;yd;w. Jehuda ;apie mnie za r;k;, patrzy mi przenikliwie w oczy i nagle zaczyna przera;liwie krzycze;. Uwa;a ;e nie s;ucham go, ignoruj;. Ju; nie mam si;y t;umaczy; ;e te; cierpi;. Owszem nie wiem kto bardziej cierpi wieloryb z harpunem w ciele czy wa;ka przek;uta ig;; lecz ka;de cierpienie jest naruszeniem pierwotnej harmonii wszech;wiata. Jehuda chcia; by si; wda; ze mn; w d;u;sz; walk; o iluzoryczny sztybel lecz ja wycofuje si;. M;wi; mu ;e damy rad;, ;e jak B;g zechce to zbudujemy nowy sztybel. By; mo;e gdybym powiedzia; mu co; przykrego b;d; zaprzeczy; to on poczu; by si; spe;niony. Lecz w sytuacji gdzie ja milcz; a on krzyczy jest bardzo trudno o emocjonalne spe;nienie. Mam ju; dosy; wspinaczki po chropowatych ludzkich duszach…
    Chroniczny b;l ;ciska moj; dusz;. W ;wiecie cyborg;w p;acz;cych kamieniami  czuj; si; taki spl;tany i prze;ladowany. ;yj;, modl; si;, spotykam z lud;mi i czuj; ;e ludzie widz; nie mnie lecz kogo; zupe;nie innego. Powtarzam sobie ca;y czas ;e musz; kontrolowa; sw;j los, musz; nauczy; si; by; twardym jak uk;ad cybernetyczny nie znaj;cy lito;ci. Lecz nic z tego nie wychodzi. P;acz;, prze;ywam, ;al mi ka;dego b;;dz;cego i samotnego. Przez 354 dni w roku staram si; by; przydatny ale zbyt cz;sto ludzie mnie obarczaj; odpowiedzialno;ci; za swoje nieszcz;;cia. Wszystko to moja wina… Pija;stwo garbatego wo;nego Leona z przedszkola ;ydowskiego to te; moja wina. Przecie; gdybym da; mu lepsz; prac; i znalaz; dla niego lepsz; ;on; to garbaty Leon nagle by si; wyprostowa; i sta; si; tak pi;kny jak cherubin. Mo;e nawet zacz;; by komponowa; psalmy i sta;by si; tak znany ,;e prezydenci r;;nych kraj;w zapraszali by go na poufne herbatki. Musz; by; lepszym rabinem, przemierzaj;c t;oczne i pe;ne gwaru ulice cudzej duszy ,musz; mie; du;o drobnych rad i wielkich nadziei dla potrzebuj;cych…
  Wci;; nie mam czasu dla siebie by zastanowi; si; nad swoj; drog;. Z niezdrowym zapa;em hazardzisty przegrywa;em minuty, godziny, ca;e dnie. Ci;gle by;em zaj;ty ,um;wiony na tysi;c dziwnych i nudnych spotka;. Lecz poczucie straconego czasu by;o jak z;amany tomahawk w r;kach pijanego Indianina. Nie mog;em walczy;, nie mog;em czasami nawet my;le; w spos;b skuteczny i racjonalny. Po prostu zatacza;em si; pod ci;;arem uzbieranego i nie przetrawionego smutku.
W nocy ;ni;a mi si; zrujnowana stara synagoga po;r;d szarego stepu. Z wysokich wypalonych okien wystawa;y haubice i z;amane w;;cznie ,na dachu obozowa; tabor wychudzonych anio;;w z oczyma tak wielkimi ;e zajmowa;y po;ow; twarzy. B;g napina; t;cz; podobn; do ci;ciwy i puszcza; strza;y prosto w serca tych anio;;w lecz oni nie umierali i nawet nie czuli b;lu. Po przera;aj;cej hekatombie ci co prze;yli stracili zdolno;; odczuwania. A wi;c by; to ;wiat bez b;lu ale i bez rado;ci. Na dachu pali; si; ogie;, widzia;em w p;omieniach ogromny zwoj Tory kt;ry nie by; ani troch; prze;arty przez p;omie;. By;a to Tora nale;;ca do p;;martwych ludzi. Ona opieraj;c swe skrzyd;a o ciemno;; nie mog;a otworzy; si; przed tymi lud;mi. Nad synagog; unosz; si; w ciemno;ciach ogromne hordy hybryd kt;re ju; nie s; ani lud;mi ani anio;ami. S; tak dziwaczni i bezduszni ;e patrz;c na nich ma si; uczucie zatapiania si; w czym; lepkim i bezbarwnym. Jak straszny jest ;wiat w kt;rym nawet sprawiedliwi trac; cierpliwo;;…
   W okresie mi;dzy;wi;tecznym do biura wpad;a m;oda zdyszana dziewczyna z dredami i w r;;owej kurtce do kolan. Przedstawi;a si; jako Natalia, studentka wydzia;u geografii.  Szybko o;wiadczy;a mi ,;e znalaz;a swoje korzenie, jakie; dokumenty i chce by; ;yd;wka. M;wi;a o pewnym szcz;;liwym splocie wydarze; kt;ry pozwoli; jej znale;; zdj;cia jej ;ydowskiej babci. W trakcie sprz;tania piwnicy na wsi znale;li jej bracia du;; walizk;, zbutwia;; i bez r;czki. Ale zdj;cia ocala;y. Na jednym ze zdj;; by;a kobieta stoj;ca pod synagoga z ma;ym synkiem w kipie i z pejsami. Widz;c we mnie ;yczliwego s;uchacza m;wi;a coraz wi;cej i wi;cej co jaki; czas gubi;c w;tek.  Z podziwem patrzy;a na moj; olbrzymi; bibliotek; pe;n; ksi;;ek i stare ;wieczniki. Po czym nagle zamilk;a i patrz;c na mnie bardzo uwa;nie zapyta;a o ;ydowski czas. Bo przecie; m;j ;ydowski czas na pewno b;dzie bardziej wydajny i bardziej rozumnie wykorzystywany, bo przecie; ;ydowski czas r;;ni si; od nie ;ydowskiego czasu. Sk;d jej to przysz;o do g;owy?...Czas to toksyczna mieszanina sk;adaj;ca si; z naszych pragnie; i fakt;w rzeczywisto;ci kt;ra wywo;uje zatrucie duszy prowadz;ce do ol;nie; i twardej depresji. Czemu ona my;li ;e czas rabina jest ulepiony z innej substancji, to nonsens. U;miecham si; ,zapraszam j; na modlitw; do synagogi i wiem, ;e nied;ugo wro;nie w ;ycie tutejszej gminy. By; mo;e karmi;c si; iluzjami narobi sobie i innym wstydu, ale musi przej;; t; drog; nad otch;aniami r;;nych to;samo;ci. Musi zmierzy; si; z tornadem w;asnego wewn;trznego zak;amania i zrozumie; kim tak naprawd; chce by;…  By; mo;e przybysz kt;ry przypadkowo zaw;drowa; do Qumran  i odkry; wsp;lnot; esse;czyk;w  te; chcia; by by; esse;czykiem. Nawet wmawia; by sobie ;e jest spokrewniony z cz;onkami wsp;lnoty. Tak bardzo chcia;  poczu; si; lepiej ;e wierzy;  by w swoje k;amstwa. A fa;sz z brudnej dziewki zamieni; by si; w dostojn; dam;. By; mo;e kap;an zwany Nauczycielem Sprawiedliwo;ci przyj;; by tak; zb;;kan; dusz; do swojej wsp;lnoty licz;c na to ;e dana osoba albo szybko odejdzie albo zacznie pracowa; nad sob;. Zawieraj;c nowe przymierze ze star; jak ;wiat prawd; mo;na b;;dzi; lecz nie mo;na by; dwulicowym. Nikogo wi;c nie os;dza;em lecz tylko dawa;em mo;liwo;; zawrze; przymierze od nowa… Bo ten kto pierwszy znalaz; zwoj miedziany i powiedzia; ;e to fikcja sta; si; n;dzarzem. C;; z  tego ;e jest tam wiedza o miejscach ukrycia skarb;w ze ;wi;tyni Jerozolimskiej je;li  n;dzarze krzycz; ;e to fikcja i nie zamierzaj; nawet sprawdzi;  prawdziwo;; tych informacji. Ka;da najprawdziwsza wiedza okre;lona mianem fikcji staje si; przekle;stwem.
A wi;c czym jest m;j ;ydowski czas? Idealna ;ydowska przestrze; utkana z minut i z ca;ych wiek;w. Niczym prowizoryczne wi;zienie na drzewie wieczno;ci kiwa si; wprz;d i w ty; skrzypi;c przy tym niemi;osiernie. M;j czas spleciony z cykl;w ksi;;ycowych i s;onecznych, z nieludzkiego cierpienia i cichej rado;ci, z p;aczu i u;miechu, z toksycznych uczu; i chwil pe;nych mi;osierdzia. W tej dziwnej czasowej przestrzeni jest miejsce dla bezrozumnego niewolnictwa os;abionego cynika i twardej woli kap;an;w dm;cych w tr;by na wierzy, jest miejsce na modlitw; i miejsce na rozmow; pozbawion; sensu. W otwartych bramach ;wi;tynnych stoj; g;upcy i m;drcy witaj;c n;w. M;j czas to bieg w kierunku zamkni;tych drzwi i otwartych okien. Wiem ;e istnia;em od dnia Stworzenia ;wiata tylko ma;o co pami;tam z tamtego okresu. Oczywi;cie ta niepami;; dawnych zdarze; bardzo mi szkodzi. Zaci;ni;ty mi;dzy gor;c; cisz; i lodowatym akwilonem nie rozumiem swoich pragnie; i bardzo z tego powodu cierpi;. M;j czas to te; ludzie kt;rzy s; mi zupe;nie obcy i dla kt;rych musz; odgrywa; rol; dobrego rozumiej;cego wszystko rabina. Na ostrych kamieniach rzeczywisto;ci jestem amalgamatem ;;cz;cym w sobie dobro i z;o. W ka;dym cierpieniu odzyskuj; siebie by straci; swoj; wielko;; duchow; na nowo w chwilowej rado;ci serca. M;j czas to r;wnie; udawana idylla na ruinach ludzkich pragnie; i ludzkich poszukiwa;. Ci;gle musz; udawa; ;e spe;niam si; w roli rabina na macewach wyrwanych z cmentarnej przesz;o;ci narodu. Owce sp;dzone z ;yznych pastwisk do przepa;ci przesta;y rozpoznawa; swego pasterza. To pasterz musi rozpozna; swoje owce roztrzaskane o kamienie b;lu. Ja musz; rozpozna; ;yda w mieszaninie k;amstw, mit;w i utwardzonego brudu. Robi; to ka;dego dnia stoj;c w blasku fa;szywych iluminacji.
17 nisan odwiedzi;em schorowanego pana Dawida Szubelsona, by;ego architekta i dzia;acza spo;ecznego. Niewzruszone grube chmury na niebie zas;aniaj; wychudzone s;o;ce. Be;kotliwa mowa wiatru og;usza drzewa i nape;nia serce smutkiem. P;ki kwiat;w otworzywszy swe niecierpliwe usta ;api; blade promienie. Ja te; jestem niecierpliwy i sfrustrowany. Chyba nadal tkwi; w Egipcie z kt;rego tak d;ugo pr;bowa;em wyprowadzi; gmin;. W domu pana Dawida panuje p;;mrok.  On le;y na ;;;ku przykryty sp;owia;ym pledem otoczony poduszkami i przeczytanymi czasopismami z potarganymi ok;adkami. W;a;nie jego opiekunka pani Maja wysz;a na spacer i byli;my zupe;nie sami. Pan Dawid ma ponad osiemdziesi;t lat i z trudem si; porusza. Choruje na stwardnienie rozsiane. Ale to wcale nie przeszkadza mu w spos;b komiczny m;wi; o swojej przysz;ej agonii, zadowolonych minach dalekich krewnych no i oczywi;cie o kobietach. Jego ulubiony temat to polityka i rozwa;ania o ewentualnym korzystnym aliansie gminy z aktualn; w;adz;. Robi si; przy tym temacie bardzo podniecony, chwyta mnie za r;ce i wpatruje si; we mnie tak jakby dopiero co mnie ujrza;. Zawsze dobrze zorientowany w tematach politycznych nak;ania mnie do cz;stych spotka; z wa;nymi lud;mi daj;c mi przy tym du;o bezcennych rad. S;ucham go zawsze uwa;nie, nie przerywam. Przerywanie starszemu cz;owiekowi to zawsze pr;ba baraszkowania na gwo;dziach. Mo;na zada; b;l sobie i jemu, zrazi; go do siebie i by; mo;e przeoczy; co; wa;nego i pouczaj;cego.
Pan Dawid pr;buje mnie cz;stowa; nie koszernymi cukierkami z ;elatyn;. Odmawiam, on si; dziwi po co te wszystkie ograniczenia. Nie zwa;aj;c na mnie poch;ania kolorowe ;elki w czekoladzie i zastanawia si; na g;os dlaczego w naszej gminie jest tyle z;ych ludzi. Ten temat nale;y r;wnie; do jednych z najulubie;szych jego w;tk;w. Bezb;;dnie rysuje ka;d; batali; mi;dzy sta;ymi bywalcami gminy i neofitami kt;rzy dopiero co tam przybyli. M;wi z komiczn; agresj; o pani Lidii z jakiego; miasteczka W. Ja te; dobrze pami;tam t; pani; w ;rednim wieku. Wysoka korpulentna pani w pstrokatej garsonce, owini;ta tandetn; bi;uteri;, mocno umalowana i zawsze z parasolk; w kolorowe paski. Z barbarzy;sk; dok;adno;ci; poch;ania;a jedzenie ze sto;;w smarcz;c si; przy tym nieustannie w r;;ow; chusteczk; kt;ra wystawa;a z jej torby. Nie interesowa;o j; ;ycie religijne, inni ludzie, nie wita;a si; nawet ze mn;. Najbardziej interesowa;o j; jedzenie i opowiadanie banialuk;w ka;demu kto chcia; b;d; nie chcia; s;ucha;. Pan Dawid nie raz pr;bowa; wyprowadzi; j; ze sto;;wki i wyt;umaczy; ;e tak nie mo;na. Ona reagowa;a na to dzikim ;miechem, d;saniem si; i odmachiwaniem od niego niczym od natr;tnej muchy. Z bezdenn; odwag; brn;;a ona dalej w swojej walce o ka;dy k;s ze sto;u i nie zaprz;ta;a sobie g;owy innymi lud;mi. Pewnego dnia przysz;a na kolacj; szabatow; z pijanym panem obwieszonym blaszanymi replikami medali za nieznane zas;ugi. Usiedli przy stole krytykuj;c ma;; ilo;; jedzenia i niedbalstwo kuchni. Tego ju; by;o za wiele. Pan Dawid wezwa; ochron; i wyj;tkowi go;cie zostali wyprowadzeni. Oczywi;cie pani Lidia nadal przychodzi;a do gminy, tyle ;e bez swojego udanego towarzysza w medalach. W takich chwilach miota;em si; mi;dzy sta;ymi bywalcami gminy i ch;ci; zachowania pozor;w dobrego szabatu pomimo obecno;ci przy sto;ach ludzi kt;rym ani ja ani moja duchowa potrzeba obchodzi; ;wi;to nie by;y do niczego potrzebne.
Widz; w p;;mroku bezsilne przekrwione oczy pana Dawida kt;ry bezskutecznie pr;bowa; mi pom;c w tak wielu sytuacjach. Sam nie mia; ;atwego ;ycia, ;on; pochowa; za m;odu, dzieci nie mia;. Jedyne co mia; to swoj; prac; architekta. Opowiada; jak przed wojn; razem ze swoim ojcem projektowa; dekoracje do wystaw sklepowych i poznawa; tyle pi;knych pa; kt;re cz;stowa;y go cukierkami. Wszystkie te panie oczywi;cie by;y smuk;e, niebieskookie i mia;y z;ote loki opadaj;ce na ramiona. Z bombastycznym zachwytem opisywa; koronkowe pachn;ce r;kawiczki dam i ich wymy;lne kapelusiki z l;ni;cymi broszkami. Ten ;wiat niczym niedoko;czony list na zawsze pozosta; w sekretarzyku jego wspomnie;. Ojciec Dawida zaprojektowa; dom pogrzebowy przy kirkucie w mie;cie W. By; naprawd; wielce szanowan; osob; ,zawsze elegancko ubrany pan z lask; i w kapeluszu. Czym jest blichtr powojennej rzeczywisto;; w por;wnaniu z solidno;ci; i starannym wykszta;ceniem dawnych mistrz;w. Pan Dawid zrzuca gestykuluj;c agresywnie wszystkie poduszki z ;;;ka. Podnosz; je i uk;adam delikatnie pod jego plecami. Rozumiem co czuje opowiadaj;c o swojej przesz;o;ci. Da; ponie;; si; emocj; i teraz widzi ju; tylko zaczarowany ;wiat przedwojennych kamienic i ;adnych podw;rek, pracowni; ojca Aleksandra Szubelsona. On nie wie jak to si; sta;o ;e znalaz; si; tu w mieszkaniu na trzecim pi;trze w nowoczesnym bloku z niskimi sufitami. On nie wie dlaczego jest tak bardzo chory i nieszcz;;liwy.
   Patrz; przez okno. Wyg;odzone chmury poch;aniaj; wyblak;e s;o;ce. Tr;jka dzieci z matk; bawi; si; pod roz;o;yst; lip; rzucaj;  do siebie pi;k;. Kapry;nie, samowolne ;ycie trwa pe;ne rezerwy dla s;abych i zbyt analizuj;cych rzeczywisto;;. Najgorsze jest uczucie pustki sk;adaj;ce si; z tysi;ca szufladek w kt;rych nie ma nic. Nic do nas nie nale;y. Nawet smutek jest jedn; wielk; iluzj;. W;r;d kabotyn;w, szale;c;w, narwa;c;w i po prostu bardzo nieszcz;;liwych ludzi bardzo trudno zachowa; czysto;; wewn;trzn;. Synagoga coraz bardziej przypomina brudn; knajp; po;;czon; z teatrem kabuki. Ludzie pogr;;eni w skostnia;ej rozpaczy i gor;czkowym ;nie m;wi; co; do siebie, ucztuj; przy obcych sto;ach, knuj; przeciwko sobie i coraz mniej maj; potrzeb; pozna; Boga. Wol; zmawia; kadysz po Bogu wierz;c w jego tragiczn; ;mier; ni; zebra; w sobie si;y i uwierzy; w jego prawdziwe niezak;;cone istnienie. Pan Dawid odgra;a si; ;e ju; nigdy nie p;jdzie do synagogi, za drogo to go kosztuje. Jego zdaniem prawdziwych ;yd;w dawno nie ma a ci co s; to fa;szywe miedziaki w kradzionej kalecie. My;l; tylko o jedzenie, piciu, ;yciu na cudzy koszt. Pr;buj; uspokoi; pana Dawida zapewniaj;c go ,;e ka;dy cz;owiek cierpi i dlatego pope;nia tyle grzech;w. Nikt nie mo;e wyj;; bez szwanku przejmuj;cej pe;nej tragizmu pustki. Wszyscy spisujemy nasze dni przez kalk; dawnego b;lu.
Za oknem pada deszcz. Krople posuwaj; si; naprz;d str;caj;c jedna drug; na ;liskiej tafli szyby. Po czym zlewaj; si; w p;ytkie jeziorko na parapecie. Stary orzech pod balkonem pana Dawida niczym gigantyczny kamerton stoi niewzruszony, s;u;;cy do strojenia wiatru i deszczu. W jego stalowo-szarych ga;;ziach zastyg;o tak wiele d;wi;k;w. Kto wie czy ludzkie ucho wytrzyma;o by chocia; urywek z muzyki zawartej w korzeniach i konarach tego drzewa. Ta muzyka stanowi prawd; o ca;ej tej ziemi i poczynaniach ludzkich. Lecz kto m;g;by stroi; swoje ;ycie przy pomocy takiego kamertonu kt;ry ro;nie mi;dzy niebem a ziemi;.
Pan Dawid te; ma swoje marzenia. Chcia;by zbudowa; obserwatorium astronomiczne im.Szubelson;w dla wszystkich ;yd;w ocala;ych i odnalezionych. Bardzo chcia;by pokaza; im niebo rozgwie;d;one i takie autentyczne. Marzy mu si; nawet dom modlitwy w takim obserwatorium. Oto pi;kne smuk;e wierze z czerwonej ceg;y wbijaj; si; w chmury i ksi;;yc podobny do misternej kamei o;wietla okna obserwatorium. Wszyscy ;ydzi w ta;esach modlitewnych stoj; na tarasie i patrz; w niebo. Olbrzymie teleskopy i reflektory czekaj; na pe;nych zapa;u odkrywc;w. Wystarczy tylko chcie; zobaczy; Boga… Kandyzowane szafirowe kwiaty z kosmicznych przepa;ci zwieszaj; si; tu; nad g;owami zebranych i dotykaj; ramion. Niestrudzony B;g w;r;d srebrzystych kaskad got;w jest zn;w do wsp;;pracy. Pan Dawid to wszystko widzi ,tak jak by ju; by; tam w zaprojektowanym przez siebie obserwatorium po;;czonym z domem modlitwy. Pe;en satysfakcji i marze; opada na poduszki.
Do pokoju wchodzi opiekunka pani Maja i stawia na stoliku obok ;;;ka obiad. Dwa kotlety schabowe, ziemniaki i sur;wka. Proponuje mi lecz ja oczywi;ci odmawiam. Zapach nie koszernego jedzenia przeszkadza mi wi;c ;egnam si; z panem Dawidem i wychodz;. Staruszek jest tak zm;czony swoimi marzeniami ;e nawet nie pr;buje mnie zatrzyma;. W jego przekrwionych ;zawi;cych oczach widz; dzieci;c; chwilow; rado;;. By; mo;e widzi przed sob; ca;e gromady gwiazd, diamentowe mg;awice, komety i niezliczone galaktyki. Marzy; to znaczy bra; negocjacje ze ;mierci; w swoje r;ce. Trzeba umie; tak marzy; jak pan Szubelson…
Wraz ze swoj; sekretark; Id; Umrat odwiedzam jeszcze dzi; pani; Klar; Kliman kt;ra mieszka na strychu sypi;cej si; kamienicy w samym ;r;dmie;ciu. Nie mog; sam odwiedzi; kobiety nawet w podesz;ym wieku bo to nie jest cni jut. Nie;adna Ida z kr;tko obci;tymi rudymi w;osami, w okularach i szarej garsonce zawsze mi towarzyszy w takich sytuacjach. Nie przepadamy za sob; lecz tolerujemy si; z nale;nym szacunkiem by godnie wykonywa; swoj; prac;. Mo;e to dobrze ;e moj; sekretarka nie rozprasza mnie, nie zasypuje niezliczonymi pytaniami, nie chichocze jak inne kobiety. Po prostu jest i robi wszystko by nie zawalili;my naszych spraw. By; mo;e nawet nie m;g; bym godnie pracowa; gdy by moj; sekretark; by;a jaka; pi;kna i rozgadana dziewczyna. Cierpia;bym wtedy bardzo ,czu; bym si; oceniany, nieustannie mierzony i wa;ony. Lepsze s; sprecyzowane relacje z osch;; i nie;adn; Id; ni; mgliste ob;oki niewiadomego pochodzenia kt;re tak bardzo przeszkadzaj; kroczy; przed siebie. To zarz;d gminy znalaz; dla mnie Id;. Tu naprawd; wykazali si; ;yciow; m;dro;cia.
Pani Klara Kliman mieszka w strasznej n;dzy. Jej malutkie dwudziestometrowe mieszkanko zawalone ksi;;kami, bibelotami, psuj;cym si; jedzeniem i wysch;ymi kwiatami przypomina gniazdo zrzucone z drzewa. Niegdy; wyk;ada;a na uniwersytecie historie j;zyk;w semickich, pisa;a ksi;;ki i by;a ca;kiem zadban; kobiet;. Ale po ;mierci m;;; i jedynego syna oszala;a, straci;a poczucie rzeczywisto;ci. Sprzeda;a du;e trzypokojowe mieszkanie i zamieszka;a tu na strychu w zupe;nej samotno;ci. Nie znalaz;a w sobie do;; si; by pozosta; szanowan; pani; profesor znaj;c; kilka j;zyk;w staro;ytnych, potrafi;c; odczyta; wiersze fenickie z komedii Plauta „Kartagi;czyk”. Wola;a zosta; staruszk; z potarganymi w;osami obleczon; w ;achmany przepasane tanimi b;yszcz;cymi paskami od chi;czyka. Nie zale;a;o jej ju; na szacunku i respekcie, chcia;a po prostu zadziwia; i zaskakiwa;, wzbudza; u ludzi skrajne emocje. Chcia;a by patrzyli na ni; z obrzydzeniem, przej;ciem, by bali si; jej szale;stwa. To taka zemsta na zburzonej przesz;o;ci, taka zemsta na w;asnym Ja kt;re chcia;o p;awi; si; w szcz;;ciu i luksusach. Co wi;cej pani Klara Kliman cierpi na depresj;, mani; prze;ladowcz; i nerwic; l;kow;. Bez przerwy podejrzewa kogo; o fatalne zamiary i kupuje w sklepie olbrzymie ilo;ci cukru kt;re magazynuje w przedpokoju. Gdy nas widzi wpada w gniew. Myli bowiem nas z domokr;;nymi sprzedawcami dewocjonali;w i papierowych obrus;w. Krzyczy ;e nic nie kupi od nas bo jeste;my z;odziejami. Stoimy z Id; w drzwiach i cierpliwie t;umaczymy ;e przynie;li;my jej obiad z gminy, ;e odwiedzamy j; raz na dwa tygodnie. Gdy wreszcie ju; uwierzy w nasz; to;samo;; to zaprasza nas do pokoju teatralnie wymachuj;c wysuszonymi r;kami niedo;ywionego cz;owieka. Po czym zn;w wpada w gniew. Twierdzi ;e nas;ali;my na ni; Chewra Kadysze, bractwo pogrzebowe a ona wcale nie zamierza umiera;. Oczywiscie Dies Irae, Dzie; S;du ostatecznego czeka na wszystkich ale nie na ni;. Ona nic z;ego nie zrobi;a, tak d;ugo cierpia;a ;e ju; jest czysta jak ;za niemowlaka. Pani Klara wyci;ga do nas otwarte d;onie i pokazuje jak bardzo jest czysta. Ona nie ma nic wsp;lnego z anarchistami z naszej nienormalnej gminy i tak naprawd; nic nie potrzebuje, nawet gminna zupa nie jest jej potrzebna . Za chwil; nie zwa;aj;c na nas poch;ania obiad gminny. Jest potwornie g;odna, pewnie od kilku dni nic porz;dnego nie jad;a. Je skulona siedz;c na jakich; gazetach na pod;odze pod niedzia;aj;cym kaloryferem. Chce mi si; p;aka; i ucieka; z tego mieszkania lecz zmuszam si; do grzeczno;ciowego u;miechu i delikatnych komentarzy. Opowiadam o tym co dzieje si; w gminie, daj; jakie; zupe;nie niepotrzebne rady. Czuje si; przy tym jak sprzedawca broni wciskaj;cy pistolet jakiemu; dziecku za nielegalnie wzi;te od rodzic;w pieni;dze. Wszystko co daj; pani Klarze i wszystko co robi; jest jakie; fantastycznie-nieprawdziwe. Cudze cierpienie zawsze przeinaczamy i przepuszczamy przez pryzmat w;asnego b;lu. Cierpienie to zawsze taki dryl pr;buj;cy wyrobi; u cz;owieka nawyk ;lepego pos;usze;stwa losowi. Jedni dostosowuj; si; do tego, inni jak pani Klara wariuj;.
W;r;d wysuszonych i po;amanych ro;lin doniczkowych hordy histerycznych much kr;;; i nape;niaj; cisze bezbrze;nym smutkiem. Rozrzucone cz;;ci garderoby wymi;tolone i przedziurawione ja;niej; w promieniach s;o;ca. Nawet stare talerze dotkni;te demencj; zapomnia;y do czego maj; s;u;y; i le;; na pod;odze przykryte grub; warstw; kurzu. Na wszystkim iskrzy si; po;egnalna notka, wszystko tu szepcze o ;mierci. Nawet jaskrawa reprodukcja na ;cianie przedstawiaj;ca zebranie dekabryst;w gdzie ludzie gestykuluj; i krzycz; co; o konstytucji i obaleniu cara wydaje si; by; pozbawiona ruchu i akcji. To wszystko jest ;yciem za grub; szyb; b;lu.
Za chwil; pani Klara zn;w zrywa si; na r;wne nogi. Krzyczy ;eby;my nie wysy;ali do niej ludzi z Chewra Kadyszy,bo to s; oszu;ci.  Ona widzia;a te opuchni;te k;amliwe twarze ;;dne zarobku na cudzej ;mierci. Ta banda szachraj;w jest po prostu stworzona do rabunku w bia;y dzie;. Usi;uj; przerwa; Klarze i powiedzie; jej ;e ludzie z Chewry bardzo jej wsp;;czuj; i chcieli tylko wesprze; j; by nie by;a tak samotna. Bo samotno;; to jak ton;cy ;aglowiec pod piekieln; bander;, nikt nie jest na nim bezpieczny niezale;nie od tego kim jest. Lecz Klara nie chce mnie s;ucha; ,ona wie swoje. Ju; my jej do niczego nie przekonamy. Ci ludzie najch;tniej by j; bez tahary upchali w trumnie i nie pozwolili by jej zm;wi; nawet modlitw;. Powinni nazywa; si; Chewra-Deliktus,  Bractwo przest;pstw. Tak uwa;a zm;czona ;yciem pani Klara. Ida pr;buje z;apa; ja za r;k; i wyszepta; w twarz ;e si; myli. Bo to wszystko dzieje si; od samotno;ci i nieukojonego b;lu. To wszystko przez roz;alenie i bezsenno;;. Po prostu trzeba wi;cej spra; i bywa; na ;wie;ym powietrzu. Pani Klara wyrywa si; z r;k Idy i zaczyna rozpaczliwie p;aka;. ;ycie nie by;o dla niej ;askawe. Z pi;knej i szanowanej kobiety zamieni;a si; w schorowan; i wyn;dznia;; staruszk; kt;rej ju; nikt nie chce. Ca;a jej wiedza zosta;a zmarnowana, teraz ju; tylko pozostaje tylko skamlenie w ciemno;ci.
Tak bardzo chcia;bym pom;c pani Klarze ale nie zawsze mog; przebi; si; przez ;lisk; ;cian; jej b;lu. Czasami m;wi; wi;cej ja a ona stoi pod ;cian; niczym kariatyda poprzebijana kulami zupe;nie zimna i milcz;ca. Staram si; wtedy j; pocieszy;, zainteresowa; lecz widz; ;e m;j g;os odbija si; od skamienia;ego cia;a i w ;aden spos;b nie ogrzewa potarganego serca.
Pewnego dnia rzuci;a do mnie ;e jestem zbyt religijny i dlatego nic nie czuj;, wszystko robi; wed;ug schematu, jestem jak maszyna. Przez chwil; zamar;em, naprawd; to mnie zabola;o. Bo przejmowa;em si; jej losem szczerze, bez sztucznych min i oficjalnych ruch;w. By; mo;e pani Klara upchni;ta mi;dzy gratami w swoim mieszkaniu czu;a si; jak w okopach i ka;dego traktowa;a jak wroga. Wpadaj;c w stan bolesnej katalepsji przestawa;a mie; odruchy spo;eczne i wyczucie. Zreszt; nie oczekiwa;em od niej ;adnego wyczucia. Po prostu chcia;em s;u;y; jej swoj; wiedz; ,pocieszy;, da; cedak;, dostarczy; ciep;e jedzenie. Pami;tam ,;e powiedzia;em wtedy do niej ;e religijno;; wcale nie chroni przez rozczarowaniami ;ycia. Jak bardzo nie rozkoszowa; by si; cz;owiek zapachem swojej religijno;ci smr;d wsp;;czesnego ;wiata dopada jego nozdrza i wali wtedy z ca;ej si;y. Dla wszystkich kt;rzy maj; serce czuj;ce b;l ziemia to miejsce zes;ania. Ca;e ;ycie cz;owiek pr;buje uprzytulnia; to miejsce ;mierci swoich przodk;w i wielu zgryzot. Opowiedzia;em jej wtedy histori; o Aaronie Ben Elijahu zwanym Karait;. To by; bardzo religijne cz;owiek, doskonale zna; Talmud, literatur; rabiniczn;, pisa; wiersze. Lecz by; bardzo nieszcz;;liwy. W jego religijnym Gan Edenie zabrak;o zwyk;ej ludzkiej mi;o;ci, przebaczenia i wiary w to ,;e B;g to nie zimna katedra My;li doskona;ej wznosz;ca si; nad przepa;ci; ;ycia. Aaron Ben Elijahu odrzuci; filozofi; greck;, nie znosi; Arystotelesa i bardzo starannie i d;ugo si; modli;. Pewnego dnia zas;ab; w czasie modlitwy i d;ugo le;a; bezw;adnie z zaci;ni;tymi pi;;ciami. Gdy si; ockn;; to z przera;eniem pomy;la; o ;mierci i o tym jak wiele chcia;by jeszcze zrozumie; tu za ;ycia. Wyobra;a; ;e jest dow;dc; serc ;ydowskich a nawet swojemu sercu nie umia; rozkazywa;. Jak trudno jest porusza; si; po pustyni pokrytej i;em i szcz;tkami dawno umar;ych. Kosztuj;c radosne s;owa modlitw nie mo;na zabi; smaku goryczy jaki rozwija si; w cz;owieku od momentu narodzin. To zrozumia; wtedy wielki m;drzec Aaron Ben Elijahu. Nie wiem oczywi;cie jakie wra;enie wywar;a ta opowie;; na pani Klarze. Gdy opowiada;em jej to wszystko jad;a kanapk; z serem i patrzy;a przez okno. Ale s;ucha;a mnie, przynajmniej tak mi si; wydaje…